piątek, 29 października 2010

Hydraulika i wirtualny lód.

Miało być o wzmacniaczu basowym (narazie jedynym elemencie mojego wyposażenia basisty), ale nie chce mi się go z pudła wyciągać, żeby robić fotki... Ogólnie znowu wpadam w jakieś niechciejstwo i trzeba z tym walczyć. Z najistotniejszych wydarzeń ostatnich dni niewątpliwie pierwsze miejsce zajmuje wizyta panów od wymiany rurek. Dla niewtajemniczonych w bieżącym roku wyborczym administrator budynku, który mam szczęście zasiedlać zdecydował, że niezbędna jest wymiana pionów wodnych i kanalizacyjnych. Piony takie w moim lokum są dwa: w kuchni i łazience. Wymiana w kuchni odbyła się pod moją nieobecność, pod czujnym nadzorem mojego stwórcy (ojca). Okazała się bezbolesna gdyż 99% kucia murów wypadło u sąsiadów zza ściany BUHAHAHA (złowrogi śmiech). Druga część odbyła się w ubikacji. Miałem przyjemność osobiście doglądać postępów prac. Wesoła ekipa w składzie około 9 chłopa - nigdy nie przyszli razem, a chodzili non stop i coraz to nowe twarze. Zapomniałem już, jak to jest pracować w wyłącznie męskim towarzystwie. Ostatni raz to było 24 lipca 2004 r. Szmat czasu. W każdym razie panowie raczyli się wzajemnie drobnymi uszczypliwościami. Na przykład pan z delikatnie odstającymi uszami tradycyjnie zwany był "Plastusiem", ale na tym nie koniec! Tenże sam pan zajrzał przez ramię drugiemu na jego robotę i usłyszał "co się tak patrzysz tymi uszami". Rewelacja. Czasami brakuje mi takiego odstresowania. Kolejny z panów zajęty był śpiewaniem i to w języku angielskim! Do tego znał tekst i nie przekręcał słów! U mnie +10 do szacunku. Może chłopak z powodzeniem robić karierę na zachodzie, tym bardziej, że to on zajmował się zgrzewaniem rurek wodnych, które od pierwszego razu nie ciekły. Na pocieszenie fotka Polskiego Hydraulika (R) na zagranicznej fuszce:



Wspomnę też, że nawiedził mnie ostatnio mój najlepszy kumpel z technikum. Wiele z moich wspomnień szkolnych wiąże się właśnie z nim. Niektóre są naprawdę bulwersujące, więc ich nie przytoczę, ale jedną się podzielę, jako wstępem do dalszej opowieści. Otóż nie jest tajemnicą, że lubię grać w gry komputerowe. Nie jest to bynajmniej nowe zjawisko dla mnie, bo ciągnie się od ho-ho, albo jeszcze dawniej. Tak się składa, że Łukasz też lubi. Pod koniec średniej szkoły przeżywaliśmy prawdziwy szał na punkcie gry NHL (wówczas 98 i 99). Szał był tak głęboki, że sięgał daleko poza samo przesiadywanie przed monitorem w domu. W piątej klasie technikum przeniesiono nas do inne szkoły, z uwagi na likwidację poprzedniej. Ku naszej wielkiej radości niedaleko nowej szkoły znajdował się klub PlayStation, w którym traciliśmy ogromne pieniądze i przez który opuszczaliśmy masę lekcji. Do dziś mam wyrzuty sumienia w stosunku do kilku nauczycieli. Zwłaszcza przepraszam dra L., który miał nieszczęście mieć często ostatnie zajęcia z nami. Tak czy inaczej, rozegraliśmy setki meczy, zwłaszcza New York Rangers vs. Vancouver Canucks. Vancouver to ulubiona drużyna Łukasza, a NY moja. Legendarnymi zawodnikami dla nas byli Teppo Numinnen, Markus Naslund, Wayne Gretzky i Mike Richter.
To były czasy!



Pamiętam także, że w intro tejże gry pojawiła się piosenka Heroes, cover Davida Bowie wykonany przez The Wallflowers. Ta sama, później została wykorzystana w remake'u Godzilli. Jeszcze niezapomniany dla mnie moment w intro, to wstawki komentarza sportowego "Barnaby shoots... And scores!". Z resztą zobaczcie sami.




piątek, 22 października 2010

Z igły widły.

Popularne przysłowie "robić z igły widły" odnosi się najczęściej do drobnostek, które ktoś demonizuje i robi z nich problem nie do przejścia. Zawsze starałem się myśleć pozytywnie i omijać bądź przeskakiwać trudności. Praca ostatnio jednak mi udowadnia, że za słabo się staram.
Okazuje się zazwyczaj, że rozwiązanie jakiegoś małego problemu ciągnie za sobą jedynie pojawienie się pięciu większych. Pisałem kiedyś, że lubię pracę koncepcyjną... Ale, do jasnej cholery, nie na akord! Tworzenie koncepcji pracy w ramach realizowanego projektu na kolejny rok to pasmo pojawiających się zewsząd kłopotów. Lawirujemy po morzu problemów, najeżonym rafami przepisów (zazwyczaj sprzecznych), omijając mielizny polityki i wzajemnie znoszących się interesów różnych wpływowych osób i grup. A człowiek sobie w duchu myśli, że fajnie by było zrobić coś fajnego, innowacyjnego, czy (Boże uchowaj) spektakularnego. Na szczęście już można powoli wrzucać luz, zbliżając się do portu weekend. Miłego wypoczynku drodzy czytelnicy. Ja zbieram siły do starcia z kolejnymi czterdziestoma (czasem ponad) godzinami aktywności zawodowej. A narazie...


czwartek, 14 października 2010

A było tego ponad 100...

Znowu dopadła mnie niemoc twórcza. Długo wahałem się, co napisać. Zaglądałem na bloga, trochę poczytałem innych blogów, poczytałem swój, zamykałem. Wąchałem się z nim niczym pies w czasie cieczki. Przy okazji pragnę zauważyć, że naciskając guzik "następny blog" na mojej stronce z zadziwiającą częstotliwością pojawiają się blogi o treści cokolwiek kościółkowej. Na szczęście różnych wyznań... Żeby nie rozwlekać się za bardzo napiszę tylko, że definitywnie zakończyłem studia podyplomowe. Obrona poszła nieźle. I okazało się, że rozpędem zacząłem rozglądać się za kolejnymi studiami. Koleżanki w pracy stwierdziły, że oszalałem. Przerwa jednak jest konieczna, więc ten i przyszły rok odpadają. Może 2012 (jakże znaczący) przyniesie jakieś rozstrzygnięcia w tej kwestii. Drugim ważnym wydarzeniem był zdany przez moją Żabkę zawodowy egzamin państwowy w - uwaga - Warszawie. Spisała się dziewczyna. Należy nadmienić, że w tym samym czasie ja udałem się na ostatnią daleką wycieczkę rowerową w tym roku. Plan obejmował dotarcie do Wisły. Jest to około 110 km drogami i jakieś 87 km w linii prostej. Oczywiście w swojej ogromnej naiwności liczyłem, że nasza trasa przebiegać będzie jak najbliżej linii prostej. W wyprawie wzięli udział także Marcin i Łukasz.
Na zdjęciu Łukasz i ja. Miejsce: chyba nad Brennicą.
Bezczelnie skorzystałem ze zdjęcia wykonanego przez Marcina.
Już początek okazał się dosyć feralny. Pękła w moim rowerze linka tylnej przerzutki. W tych okolicznościach do Tych dojechałem na jednym przełożeniu. Jakoś dałem radę. Na szczęście tam, przy samej drodze znalazł się sklep rowerowy, który o dziwo był już otwarty. Ot, taki ewenement: w tygodniu od 10:00, w soboty od 9:00. Miła obsługa udostępniła mi niezbędne narzędzia i sprzedała linkę. Zadowoleni z dobrze wykonanej roboty wyruszyliśmy w dalszą trasę. Posiłek energetyczny w Pszczynie, krótkie błądzenie w okolicach Goczałkowic Zdroju i upadek teorii o fakcie, że Cieszyn znajduje się na trasie z Skoczowa do Wisły wypełniły kilka kolejnych godzin. Za Skoczowem, będąc pewnym, że limit awarii już wyczerpałem, ślepy los zdecydował, że należy zrewidować ten pogląd. Na malowniczej trasie rowerowej, ciągnącej się lewym brzegiem najprawdopodobniej już Brennicy, odpadło w moim wychuchanym rowerku lewe ramię korby. Krótkie poszukiwania dały rezultat w postaci śruby - winowajczyni, która nie pytając o zgodę wykręciła się z suportu. Przebywając w dziczy i dysponując podstawowym zestawem narzędzi zamocowałem wyżej wymienione ramię. Trzymało na słowo honoru, więc przyszło mi wkładać znacznie więcej siły w pedałowanie prawą nogą. Jechaliśmy (podobno) wiślanym szlakiem rowerowym. Po kilkunastu kilometrach okazało się, że zamiast zbliżać się do Ustronia, jesteśmy niemal w Brennej.Czując, że prawa noga przestaje dawać radę załamałem się nieco. Po ostatecznym ustaleniu faktycznego miejsca pobytu, okazało się, że musimy objechać Równicę od północy. Szczęśliwie droga wypadła asfaltem. Jednak noga dawała się we znaki coraz bardziej, a górka była coraz bardziej stroma. Po raz pierwszy od niemal trzech lat musiałem uznać jej wyższość i zrobić ją z buta. Ostatni raz zrobiłem tak bodaj w 2007 roku. Cóż, trzeba było przełknąć gorycz porażki. Zdobycie szczytu tejże odnogi Równicy wcale nie oznaczało, że po drugiej stronie będzie zaraz zjazd. Trzeba było się jeszcze pomęczyć na równym, żeby pocieszyć się pędem w okolicach 60 km/h niemal do samego centrum Ustronia. Tam, stwierdziwszy, że nieco czasu do pociągu zostało udaliśmy się na fast food. Fast zostało jedynie w nazwie, bo obserwując ruchy kolesia przygotowującego jedzenie w żaden sposób nie można było w stosunku do niego użyć tego przymiotnika. Nawiasem mówiąc sama żarłodajnia nosiła dumne miano "Orient Express". Śpieszę wyjaśnić, że żadnych orientalnych ludzi tam nie było, a co do ekspresu, to nie ma co się bardziej rozwodzić. Przed wieczorem zimno zaczęło się robić i nieco dygotaliśmy stojąc na peronie jedynym, przy torze jedynym... Po krótkich perturbacjach związanych z prawie-że zajęciem miejsc w klasie pierwszej, odetchnęliśmy z ulgą zasiadając w wagonie dla osób z większym bagażem podręcznym, który spośród licznych zalet (był pusty, mieściły się w nim rowery, był pusty, był oświetlony, był pusty) charakteryzował się czynnym ogrzewaniem. W pociągu właśnie dowiedziałem się, że Żabka zdała. Do domu wróciłem z Katowic Ligoty tempem spacerowym. Dość powiedzieć, że odkryłem także pękniętą szprychę w tylnym kole. To na szczęście wyczerpało limit pecha na ten dzień. Za to spojrzenie na licznik utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto było. To niewielkie urządzenie, niewzruszone moim nagłym atakiem radości wskazywało 122 km z niewielkim hakiem. Muszę jeszcze dodać, że jazdę na jedną nogę przypłaciłem ostrym bólem kolana i lekkim utykaniem przez dwa dni.  
Wieczorem przyszło mi jeszcze odebrać Żabkę z centralnego dworca PKP w Katowicach, gdzie natknąłem się na wyprzedaż w antykwariacie. Stałem się dzięki temu posiadaczem kilku książek Aleksandra Dumasa.
Niedzielę spędziłem leniwie, zmęczony po wyprawie, podrzemując, podjadając i generalnie się obijając. Za to od poniedziałku zaczął się młyn. W pracy sporo zadań, które jak się okazało, zaczęły się nawarstwiać niezależnie od mojej woli. O tym jednak innym razem.