sobota, 31 lipca 2010

Gorączka sobotniej nocy.

No i wreszcie weekend. Wczorajszy wypad do lokalnej mekki piwa lanego można zaliczyć do jak najbardziej udanych. Wszystkie osoby, które deklarowały przyjście przyszły, pojawiło się też kilka niespodziewanych osób i jedna kompletnie niespodziewana. Forma dopisała i nasiadówka od 14:15 do niemal 23:00 zakończyła się bez dodatkowych nieprzyjemności związanych z nadużywaniem alkoholu. Podobnie jak dzisiejszy ranek. 
Wielki nam dzień nastał, bowiem miłość mojego życia zdecydowała się poprowadzić samochód aż do samego centrum sąsiedniego Zabrza. I poszło jej bardzo dobrze. Celem wyprawy była siedziba znajomego weterynarza, który narazie bez sukcesów usiłuje nasze kociaki pozbawić grzybicy uszu. Oczywiście okazało się, że nic nie jest proste, a zwłaszcza leczenie kudłatych pupili. Jeszcze prostota prostotą, ale koszty całej imprezy zapowiadają się przepysznie. Co zrobić? Zdrowie ponoć jest bezcenne. Żeby było jeszcze śmieszniej moja Żabka chyba się przeziębiła, bo źle się czuje, boli ją gardło i głowa, a w ogóle to większość dnia błogo przespała faszerując się specyfikiem na przeziębienie na literę G. Jest dzięki temu pomysłodawczynią tytułu posta. Dzień minął mi leniwie. Do tego stopnia, że zacząłem się przejmować marnowaniem czasu. Wytłumaczyłem to sobie koniecznością wypoczęcia. Wrodzony leniwiec się odezwał i nie było rady. Jutro Jak każdy rasowy, pracujący Polak wybieram się do hipermarketu na "Wielkie Zapasy". Pewnie jak zwykle kupimy więcej niż trzeba i przeważnie nie to, co planowaliśmy. Do jutra.

piątek, 30 lipca 2010

Porannik.

Dziś porannie, bo już odczuwam skutki depresji, na co składają się pogoda (leje jak z cebra i jest ciemno), pierwsze symptomy bólu mojej głowy i skutki wydarzeń kilku minionych dni. Stwierdziłem więc, że im dalej w las tym może być tylko gorzej i bardziej depresyjnie, a przecież smutów nikt czytać nie chce.
Dziś chwilę porozprawiam o wycieczkach rowerowych. Jest to mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu poza domem. Taka wycieczka dostarcza nie tylko tlenu do steranego organizmu, zwłaszcza jeśli ktoś pracuje za biurkiem, ale też konserwuje "tężyznę fizyczną" i pozwala podziwiać piękno okolicy. No, z tym pięknem bywa różnie, ale z siodełka roweru widać zdecydowanie więcej niż zza szyby pędzącego samochodu czy pociągu. Sama jazda sprzyja baczniejszemu przyglądaniu się okolicy. Co zauważyłem, często to co zauważamy jest zależne od nastroju i towarzystwa. Wycieczki rowerowe w moim przypadku dzielą się na 3 typy i jeden przymiotnik:

  • prawdziwe kolarstwo górskie - jedno- lub kilkudniowa wycieczka z rowerem w niższe lub wyższe góry, ostatnio niestety nieczęsto przeze mnie uprawiane ze względu na różne ograniczenia (albo nie ma z kim, albo nie ma czasu, albo nie ma za co). Podczas najbliższego urlopu postaram się zorganizować przynajmniej jedną taką wycieczkę.

  • 30 km - standardowy w moim wykonaniu dystans popołudniowej wycieczki, bo na mniej nie warto wyciągać roweru. Obecnie najczęstsza z moich form kontaktu z rowerem. Pozwala miło spędzić czas, jednocześnie nie zajmując go zbyt wiele w często napiętym harmonogramie dnia.

  • long range - wycieczki 100 km +, ostatnio bardzo, bardzo rzadkie. Zwykle odbywam je w towarzystwie zaprawionej w bojach rowerowych ekipie, która nie jeden tysiąc kilometrów na koło nawinęła. Zwykle odbywa się to w sposób spontaniczny, wyznaczany jest termin wycieczki i jej cel, od którego odległość zwykle nie przekracza 80 km w obie strony. Jednak już podczas samej jazdy następuje lawina pomysłów pod wspólnym hasłem "to pojedźmy jeszcze tam!", a dystans nieubłaganie rośnie. Szczęście jest kiedy kończy się w sumie na 120 km, a to już w przypadku braku formy lub zmęczenia oznacza, że kolejny dzień zostanie niechybnie wycięty z życiorysu. Dystans jeszcze większy oznacza radość z każdej, nawet najkrótszej przerwy i szczęście, kiedy kolega (z naciskiem na kolega) złapie gumę - bo to dłuższa przerwa :).

  • śladami "Carmageddonu" - może to być każda z powyżej wspomnianych wycieczek, charakteryzuje się jednak dużym procentowym udziałem dróg asfaltowych, a towarzysze maja skłonność do zauważania głównie zwierząt poległych w starciu z samochodami. 
Z informacji rowerowych muszę jeszcze nadmienić, że w roku bieżącym udało mi się całkowicie wyeliminować osprzęt Shimano w moim rączym rumaku. Jego dotychczasowe miejsce zajęła firma S.R.A.M. i jej oboczności. Jako przypomnienie koszmarów które dzięki tej firmie przeżyłem podczas niektórych wypraw, pozostały mu buty SPD właśnie Shimano, które o dziwo świetnie mi służą.

czwartek, 29 lipca 2010

Lajf is brutal.

O tym, że życie nikogo nie rozpieszcza nie trzeba nikogo przekonywać. Każdy niejednokrotnie odkrył niesprawiedliwość dotykającą jego samego albo i bliskich. Dzisiaj na własne życzenie stałem się ofiarą systemu. Ale trzeba być twardym, a nie miętkim i wszystko się jakoś ułoży. Niestety dwa ostatnie lata pokazują, że chyba nieprędko. Dość jednak pesymizmu. Miało być o kudłatych sublokatorach. A więc są dwie sublokatorki, znane również mrocznymi kudłaczami:
Falka...
i Tola:
Obie są wielkimi przytulasami z elementami chodzącego przewodu pokarmowego. Słodziaki. Mieszkają z nami już niemal rok i świetnie im to wychodzi. Dwie indywidualności z wieczną grzybicą uszu. Kiedyś postaram się zamieścić krótki film z walką zapaśniczą kotów.

środa, 28 lipca 2010

Introdukcja cz. II

Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią zaległy link do blogu Tomka: http://www.blog.boo.pl/. Wywiązawszy się z zobowiązań wobec "sponsorów" czuję się o wiele spokojniejszy. W związku z tym przepełniony spokojem ducha mogę przejść do samochwalstwa, ktore niechybnie skończy się kacem moralnym i chęcią zmiany postu... I tak ciągle, jak po sinusoidzie. 
Zadziwiająco często, spotykając nieznane dotąd osoby, po pierwszych zdaniach przepełnionych kurtuazją i różnymi "miło mi", "cała przyjemność po mojej stronie" kłamstewkach następują dwie potencjalne reakcje: albo od razu kogoś nie lubimy, albo dajmy mu szansę. Nie będę się tu rozwodził nad psychologicznymi aspektami takiego stanu rzeczy, bo nie o tym chcę napisać. Dość powiedzieć, że bardzo duże znaczenie ma tu wygląd naszego partnera w dyskusji. Do rzeczy. Jeśli ktoś od razu nie przypadnie nam do gustu, zwykle kończy się na zdawkowej wymianie rownoważników zdań - chyba, że zapowiada się dłuższy kontakt z daną osobą, wtedy jest szansa na rozwinieńcie sympatycznej znajomości mimo wszystko. Jeśli występuje przypadek drugi wtedy można spodziewać się, że w ciągu kilkunastu pierwszych minut rozmowy padnie pytanie o zainteresowania. Może nie wprost, ale w sposób umożliwiający identyfikację naszych preferencji. Przydługi wstęp służy tu jedynie wskazaniu tego, że nie zamierzam się cackać z czytelnikami i wyłożę swoje preferencje w odcinkach. A co! Niech będzie, że wszystkich czytających ten post lubię "na dzień dobry".
Na pierwszy ogień pójdzie muzyka, Temat w miarę neutralny. Określenie "w miarę" ma jednak swoje uzasadnienie, bo bywa, że tak niewinna rzecz budzi skrajne uczucia. Jeśli miał bym wybrać, czego lubię słuchać najbardziej, to oczywistym jest dla mnie stwierdzenie, że The Beatles. Zamiłowanie to zostało mi po nie wiem kim, bo w domu jak długo pamiętam rządziły niepodzielnie polskie zespoły bigbeatowe (Czerwone Gitary, Skaldowie, Niebiesko Czarni itp.) oraz, o zgrozo, polski rock (Maanam, Budka Suflera i inni).  Jakoś nie specjalnie kręciły mnie te klimaty - za wyjątkiem Urszuli, której "Dmuchawce, latwce, wiatr" do tej pory darzę sentymentem. Wpływ na mnie też w jakimś stopniu miała moja kuzynka, która słuchała Depeche Mode, Guns'n'Roses i innych w tym guście. Mnie się przez dyskografię przewinęło Roxette, Queen, Blur, Oasis. Wielką fanką Beatlesów jest moja żona, która miała znaczący wpływ na mój gust muzyczny. Ot i cała historia. Na zakończenie medley płyty "Abbey Road" w wykonaniu jun 626:

wtorek, 27 lipca 2010

No i się zaczęło...

Wiedziony instynktem lenia przez niemal pięć lat unikałem bloggowania jak ognia. A to trzeba dbać o regularność wpisów, a to nie ma tematu do pisania, a mnie się nie chce. Mimo wszystko uległem powszechnej modzie i nieco dałem się uwieść karygodnemu uczuciu zazdrości wobec mojej kuzynki i jej mena, którzy uprzedzili mnie w tym jakże szlachetnym działaniu, jakim jest dzielenie się swoimi przemyśleniami. Aby oddać sprawiedliwość wyżej wymienionym w moim pierwszym poście zamieszczam linki: http://www.kajecik.cba.pl/ i http://bloger.blip.pl/ oraz http://jam72.blip.pl/. Zatem wchodzić, oglądać i komentować! Jak narazie to jedyna forma wdzięczności na jaką mogę sobie pozwolić. Mam nadzieję, że ewentualni czytelnicy wspomogą w podziękowaniach.
Tyle tytułem wstępu.
Dzisiejszy dzień, z resztą jak cały tydzień, zaczął się od wielkiego niechciejstwa - począwszy od zebrania szlachetnego ciała z łoża, a skończywszy do przemieszczenia go w kierunku siedziby mojego chlebodawcy. O ciele wspominam całkowicie celowo, żeby naprowadzić Cię, drogi czytelniku, na trop questu, który podjąłem z początkiem tego roku. Quest sam w sobie banalny, jednak cel światły: postanowiłem odchudzić się nieco. Warto więc w tym miejscu odnotować, że czynię wyraźne postępy w tym kierunku i z wagi początkowej 105 kg, spadło do uwaga - 93 kg. Niesamowite. Założone 88 kg coraz bliżej, a o postępach, będę informował na bieżąco. Znaczący spadek wagi ściśle jest powiązany z moim zamiłowaniem do kolarstwa górskiego. Postanowiłem bowiem zbudować w tym roku kondycję umożliwiającą mi w roku 2011 starty w serii maratonów rowerowych. Jak będzie czas pokaże. Jak mówił Forrest Gump: "Tyle mam do powiedzenia na ten temat". Przynajmniej narazie. Było chwalenie się, to teraz może o sprawach bieżących:
W pracy masa pracy, minimum zapału. Czekam na urlop jak diabeł na duszę. Liczę, że będę miał okazję więcej czasu poświęcić rowerowi i budowaniu kondycji, nie zapominając oczywiście o obowiązkach wynikających z posiadania rodziny mieszkającej bliżej lub dalej.
W kolejnych odcinkach opowiem wam o moich zamiłowaniach (żeby nie męczyć na pierwszy raz) oraz kudłatych sublokatorach.