Dziennik podróży, dzień 1, godzina
0853 (Zulu +1)
Starania PKP dążące do utrzymania
mojego wątłego ciała w dobrej kondycji przyjąłem z lekką dezaprobatą. Główny zarządca,
pan i władca transportu szynowego w Kraju nad Wisłą niezmiennie mnie zadziwia. Co
prawda z dawnej chwały i potęgi pozostało jedynie mgliste wspomnienie (o! gdzieżeś
roku 1989?), a moloch zmienił formę i mitologię stając się hydrą o kilkunastu co
najmniej głowach. Niestety transformacja nie spowodowała większej podatności na
reformy wszelakie, a tym bardziej nie uświadomiła sług hydry o tym, że to potwór
jest dla pasażerów, a nie odwrotnie. Niemal od początku swego istnienia monstrum
żywi się niewinnymi duszami swoich pasażerów. I mnie przyszło oddać mu należny hołd
i ofiarę z potu, łez i kilkudziesięciu wyrazów nie nadających się do publikacji.
Krew też się pojawiła – dosłownie mnie zalała.
Nic nie wskazywało na jakiekolwiek
perturbacje. Wstałem rano, dbając o odpowiednią nadwyżkę czasu konieczną każdemu,
kto pakuje się rano przed wyjazdem oraz dającą komfort dotarcia do środka komunikacji
miejskiej z krótkim przystankiem kioskowo – biletowym. Nieco czasu udało mi się
wygospodarować na odpowiednie wyczochranie kota Tola. Dotarcie do bram dworca PKP
nie było zatem samo w sobie interesujące, skracam więc akcję, aby opisy przyrody
budzącej się w porannym oparze słonecznego, listopadowego poranka nie zaciemniły
obrazu sytuacji. Zainteresowanych sprawnym warsztatem literackim w zakresie opisów
piękna przyrody odsyłam do biblioteczki. Szukajcie „Nad Niemnem”.
Miejscem akcji jest dworzec PKP w
dużym mieście wojewódzkim. Jak większość dworców w ojczyźnie PZPN jest on w przebudowie.
A w zasadzie go nie ma, bo to co jest nie wyszło jeszcze ponad poziom gruntu. Stąd
też liczne zmiany w rozkładzie jazdy pociągów i konieczność nasłuchiwania komunikatów
nadawanych przez Panią Z Kluskami W Ustach (PZKWU), która dopiero przed samym
wjazdem pociągu na stację (jak ktoś nie wie jak to wygląda, to polecam klasyk kina
akcji „Wjazd pociągu na stację” braci Lumiere) ogłasza wszem i wobec, na który peron
powinni udać się podróżni. Ku pomocy PZKWU na dworcu funkcjonują także tablice,
na których pojawiają się zwykle tożsame informacje. Niestety, w przypadku naszego
dworca notorycznie na owej tablicy brakuje pociągów. Stąd też moje dalsze perypetie.
PZKWU milczała jak zaklęta na temat interesującego mnie pociągu, za to trajkotała
na różne istotne tematy, jak zamknięcie tunelu zachodniego z uwagi na remont dworca
od godziny 10:00 do 13:00 (przypominam, że u wrót stanąłem dwadzieścia minut przed
ósmą… Nie wiem, który masochista planował krążyć po w zasadzie nieistniejącym dworcu
przez kolejne dwie godziny.), a w tak zwanym międzyczasie na tablicy pojawiła się
informacja o pociągu interesującej mnie relacji. Co prawda nie pojawiło się koło
niego zbójnickie imię, którym pewnie obsługa się szczyci, ale co tam. Ważne, że
cel podróży się zgadza. Oczywiście pociąg ów miał opuścić dworzec z peronu piątego.
Peron ten, niezwykle popularny jak Polska długa i szeroka, znajduje się w pewnym
oddaleniu od placu budowy zwanego dworcem. Zebrałem więc swoje skromne tobołki i
wyruszyłem ku peronowi piątemu. Miałem już z nim pewne wcześniejsze doświadczenia,
więc z odnalezieniem nie było problemu. Szlak wiódł trasą wielokrotnie filmowaną,
specjalnie dla widzów Teleekspresu, Uwagi i innych programów TV. Nie
podejrzewając najgorszego pasłem swe chciwe nowości oczy obrazem miasta budzącego
się z weekendowego letargu. Bowiem wbrew opinii niektórych wyznawców szybkiego rozwoju
tego miasta, nie uważam aby tak wiele się znowu tam działo(przynajmniej nie w każdy
weekend). Dziarsko wkroczyłem na zaginiony peron, patrzę i widzę: stoi pociąg!.
Udałem się do osobnika odzianego w mundur właściwy pracownikom PKP i zapytałem grzecznie:
- Przepraszam bardzo, który z tych
pięknych wagonów ma przypisany numer siódmy?
- Żaden, gdyż to nie jest pociąg objęty
rezerwacją miejsc. Pański pociąg, noszący zbójnickie miano zajedzie niebawem przy
peronie trzecim!
- %$#&%$#^@%!!
Zawróciłem niezwłocznie aby pokonać
malowniczą trasę w odwrotnym kierunku. W locie rzuciłem okiem na zegar: 7:50! Planowy
odjazd o 7:56. Sześć minut na pokonanie niemal piętnastominutowej trasy. To jest
właśnie ten moment, w którym wzburzona jednostka może wpłynąć na losy innych, będących
częścią budzącego się miasta. Zakłóciłem ruch samochodowy pokonując w sposób słabo
zorganizowany trzy przejścia dla pieszych i wpadłem na teren dworca. Szybki błysk
oka na zegar: 7:53. Mój pęd stale hamowany kolejnymi falami ludzi spowodował załzawienie
oczu, co dodatkowo utrudniło nawigację w tunelach łączących perony. W końcu jednak
znalazłem się na peronie trzecim, tuż obok elektrowozu i wagonu klasy pierwszej.
Jako szanujący się przedstawiciel klasy średniej ominąłem go szerokim łukiem i wpadłem
do kolejnego wagonu. Nie był to wiele lepszy wybór – „Wars”, którego zwykle mijam
jeszcze szerszym łukiem. Chcąc – niechcąc musiałem go przejść, bo godzina odjazdu
była już bardzo bliska. Za jadłodajnią musiałem minąć jeszcze dwa kolejne wagony,
zmagając się w wąskich przejściach z bogato obdarzonymi bagażami podróżnymi płci
obojga. W końcu mój wagon, przedział i… Niestety wypełniony po brzegi wesołym bractwem
korporacyjnych biznesmenów. Moje miejsce wolne. Siadam. Dyskusja między moimi towarzyszami
niedoli toczy się niemrawo i skupia się wokół raportów finansowych, zebrań, prezentacji…
Ot inny świat. Tutaj powinienem napisać coś na temat korporacyjnych uniformów, ale
to już historia na inny wpis.
Dziennik podróży, dzień 1,
godzina 1446 (Zulu +1)
Okazuje się, że limit przygód
związanych z PKP nie został wyczerpany w dniu dzisiejszym. Już wydawało się, że
wszystko przebiega zgodnie z planem, a tu niczym diabeł z pudełka wyskoczył
postój na nieplanowanej stacji Warszawa Włochy. Miły Pan Kierownik Pociągu
poinformował, że tuż przed stacją Warszawa Wschodnia awarii uległ jeden z
rozjazdów. Jeśli ktoś podróżował koleją do Stolicy koleją przez Warszawę
Wschodnią ten wie, że rozjazdów jest tam więcej niż prostych szyn. Cóż zrobić,
pociągu się nie przeniesie. Przyjął bym tę informację z pewnym spokojem, bo i
ciepło, i miękko, ale jednak czas goni, bo już za pół godziny miał odjechać
autokar spod Pałacu Kultury, a na pokładzie którego powinienem się znaleźć.
Większość mojego barwnego, korporacyjnego towarzystwa opuściła pociąg we
Włochach. Na posterunku w przedziale pozostał jeden miły pan w pełnym mundurze
korporacyjnym oraz ja. Wymieniliśmy kilka uwag krytycznych na temat naszego
przewoźnika i uznaliśmy zgodnie, że część kosztów biletów powinna wylądować
powrotem w naszych kieszeniach. Szczęśliwie postój trwał jedynie trzydzieści
minut, co oznaczało, że po przyjeździe na stację Warszawa Centralna będę miał
aż dziesięć minut na dotarcie do autokaru. Więc już drugi raz tego dnia kolej
zadbała o to, abym podnosił kondycję fizyczną. Pędem opuściłem budynek stacyjny i podążyłem w
kierunku Pałacu Kultury mijając dziwaczną bryłę „Złotych Tarasów” i
charakterystyczny szyld „Hard Rock Cafe”. Na przeszkodzie (a jakże!) stanęły światła
przy przejściu dla pieszych. Dodać trzeba, że to przejście tymczasowe, bo
dworzec i otaczająca go infrastruktura znajdują się w przebudowie. Ot nowina.
Do autokaru wpadłem niemal rozpędem punktualnie o godzinie odjazdu. Pozostało
jedynie czterdzieści minut dojazdu i już będę w hotelu. Czas jazdy autokarem wypełniłem
miłą i konstruktywną konwersacją z koleżanką, z którą mam poprowadzić dnia
następnego warsztaty edukacyjne.
Logowanie w pokoju przebiegło bez zbędnych ceregieli, nie ma o czym
pisać. Pierwsze spotkanie plenarne miało charakter powitalno – organizacyjnych
i pełne było frazesów, które towarzyszą mi podczas mojej obecnej edukacji.
Obiad to osobna historia. Jedzenie jak zwykle było bardzo dobre z tym, że na
początku ciężko było cokolwiek upolować – rozumiecie, szwedzki stół.
Cierpliwość jednak popłaciła i po niedługim czasie mogłem zakosztować wszelkich
oferowanych frykasów. W związku z tym nasunęła mi się pewna paralela –
konferencja pod względem żywieniowym jest jak wigilia: wszystkiego na stole
trzeba skosztować. Przede mną i współtowarzyszami niedoli dwa dni wypełnione
prelekcjami i warsztatami. Jutro także moja kolej na sprawdzenie się w roli
trenera. Zegar tyka…
Dziennik podróży, dzień 1,
godzina 1711 (Zulu +1)
Przerwa kawowa i kolejny
warsztat. Dwie miłe Brytyjki, nieco nadgryzione zębem czasu, co zapewne
zwiastuje ich doświadczenie, przedstawiają teatrzyk pt. „jak to się u nas
robi”. Uroku całości dodaje Pan Tłumacz, który radośnie pogrąża się w fachowej
semantyce z zakresu pomocy społecznej. Szczęśliwie Wielki Organizator
zaprzestał poprawiania Pana Tłumacza już po pięciu minutach. Widać stwierdził,
że nie ma to większego sensu i pozostaje liczyć na inteligencję odbiorców. Oby
się nie przeliczył. Widownia na Sali mocno przerzedzona. Widać mocno wzięli
sobie do serca konkluzję panelu dyskusyjnego poprzedzającego przerwę kawową,
która zawierała się w koncepcji nawiązywania nowych znajomości i zawiązywania
relacji z innymi uczestnikami konferencji. Ciekawe jak daleko mamy się posunąć?
Wydaje się, że odpowiedzialni paneliści powinni uważać bardziej na słowa.
Jeszcze paręnaście minut i przedstawione na początku prelegentki będą
przemawiały do krzeseł i zbłąkanej pani Wiesi, sprzątaczki, która myślała, że
może już poodkurzać salę. Z drugiej strony może być to odświeżające
doświadczenie dla pań Brytyjek. A’propos świeżości, na początku wydawało mi
się, że chłód na sali sprzyja utrzymania uwagi widzów na prezentacji. Podejście
trzeba zweryfikować, mimo miłego chłodku monotonia prezentacji i szumu urządzeń
klimatyzacyjnych zaczyna zbierać śpiące żniwo. Padają ostatnie bastiony uwagi.
Dziennik podróży, dzień 2,
godzina 1331 (Zulu +1)
Poranek upłynął w sposób
standardowy. No może poza faktem, że jak zwykle nie wyspałem się w hotelowym
łóżku. Pomni umiarkowanie interesujących wrażeń, w raz z koleżanką
postanowiliśmy jeszcze trochę popracować nad naszym warsztatem. Poranek
odśniadanny minął zatem pod znakiem szlifowania programu. Skończyliśmy niemal
przed samym obiadem, a pozostały czas spędziliśmy na przygotowywaniu sali
„dydaktycznej”. Przed samym obiadem pojawił się nasz kolega (dla potrzeb
opowieści niech będzie to Pan W.), który również ma poprowadzić jeden z
warsztatów. Nieuchronnie zbliża się moment próby. Ja kontra oni… Prowadzący warsztat
kontra uczestnicy…
Dziennik podróży, dzień 2,
godzina 2122 (Zulu +1)
Minęło ledwie kilka godzin, a ile
się wydarzyło… Sam warsztat przebiegł bez większych komplikacji, między innymi
dzięki porannym testom i szlifowaniu materiału. Co do odbioru, to trudno mi
cokolwiek powiedzieć, bo usłyszałem tylko jeden komentarz od uczestniczki,
który był całkiem pozytywny. Możemy więc mieć pewne powody do zadowolenia. Tuż
przed rozpoczęciem naszej pracy istniało spore ryzyko, iż Wielki Organizator
zostanie uczestnikiem naszego warsztatu, ale w ostatniej dosłownie chwili
zrezygnował na rzecz udziału w warsztacie Pana W. Pan W. twierdzi, że problemów
z nim nie miał, ale jednak trochę dodatkowych nerwów go kosztował. Starał się
go angażować maksymalnie do aktywnego udziału w warsztacie. Podobno się poddał.
Bezpośrednio po warsztatach wraz z Panem W. mieliśmy się udać w drogę powrotną
do domu, on z powodu tego, że rzadko tam bywa, a ja mam poważne wydarzenie do
zorganizowania, o czym niewątpliwie jeszcze napiszę. W każdym razie
zasięgnąwszy porady Pani Recepcjonistki wyruszyliśmy w drogę powrotną. Pierwsze
problemy napotkaliśmy w drodze na przystanek autobusowy. Otóż nie byłem
posiadaczem stosownego biletu komunikacji publicznej. Ba, nie byłem posiadaczem
żadnego biletu lokalnej komunikacji publicznej. Zatem pierwszym moim zadaniem
było pozyskanie takowego. Po krótkim błądzeniu w poszukiwaniu przystanku
autobusowego i zorientowaniu się co do godzin odjazdów autobusu interesującej
nas linii, zaczęliśmy rozglądać się za sklepem. Sklep był, a i owszem, w
pobliżu. Udaliśmy się tam szparkim krokiem, ryzykując życiem na przejściu dla
pieszych. W sklepie pokierowani zostaliśmy na stoisko monopolowe, gdzie
członkini lokalnej społeczności wybierała ciasto. Sam wybór trwał jakieś dziesięć
minut, co od razu wymusiło rezygnację z pierwotnej godziny odjazdu autobusu.
Jednak sam wybór ciasta to za mało… Pani kilkakrotnie rezygnowała i wybierała
inne rodzaje ciast. Całości obrazu dopełnia ślimacze tempo Pani Sprzedającej,
która niczego nie ułatwiała, ani Pani, ani jak czas pokazał nam. W końcu
stanąłem przed ladą i grzecznie powiedziałem:
- Poproszę jeden bilet autobusowy
do Warszawy Dworzec Centralny.
Pani Sprzedająca spojrzała na
mnie jak na UFO i zapytała:
- To znaczy jak?
Ja na to:
- Normalny?
Pani Sprzedająca:
- Ale jaki?
Nad moją głową zebrała się mała
czarna chmurka. Okazuje się, że chyba mówimy różnymi językami, a Pani
Sprzedająca nie ma ochoty na odrobinę zrozumienia dla mojej palącej potrzeby
posiadania biletu. Czas płynął nieubłaganie, godzina odjazdu kolejnego autobusu
się zbliżała, a nici porozumienia jak nie było, tak nie ma. W końcu z Panem W.
uznaliśmy, że dla Pani Sprzedającej Miedzeszyn, w którym się znajdowaliśmy, to
także Warszawa. Zatem postanowiłem podejść moją partnerkę w dyskusji podstępem.
- Poproszę bilet normalny, dzięki
któremu bez problemów dotrę autobusem do Dworca Centralnego.
Kropka na końcu tego zdania była
wielka i zawierała w sobie nawet element groźby. Chyba to zauważyła, bo zaczęła
przeszukiwać swoje zasoby biletowe, po czym z rozbrajającą szczerością
przyznała, że ma tylko bilety dwudziestominutowe oraz bilety ulgowe. Mała
chmurka nad moją głową strzeliła nagle miniaturowym piorunem. Nie pozostało nam
nic innego, jak znalezienie innego sklepu. Po akcji „Surykatka” wypatrzeliśmy
drogowskaz prowadzący do sklepu, który zawsze jest po drodze. Udaliśmy się w
jego kierunku, odprowadzając tęsknym wzrokiem dwa kolejne autobusy. Dotarliśmy
do celu naszej pieszej wyprawy i od samych wrót tego przybytku niskich cen
dostrzegliśmy kiosk z gazetami. Nasze nogi same poniosły nas w tamtym kierunku.
Pani Kioskarka okazała się o wiele bardziej skłonna do współpracy i życzliwa
nam, niemal obcokrajowcom. Dzięki jej wyczerpującym wyjaśnieniom dotyczącym
meandrów tutejszych taryf przewozowych okazało się, że Pan W. ma bilet za drogi
(sześćdziesięciominutowy), natomiast aby dotrzeć do ścisłego centrum miasta
wystarczy bilet na przejazd, który jest o 1,50 zł tańszy. Ucieszony nabyłem
rzeczony bilet i z niejakim poczuciem sukcesu wyruszyliśmy w kierunku znanego
nam już przystanku. Spoglądając po raz kolejny na rozkład jazdy zauważyłem, że
zatrzymują się na tym przystanku dwa rodzaje autobusu tej samej linii – jeden z
nich miał skróconą trasę. Na szczęście nadjeżdżające autobusy były dobrze
oznakowane i nie było problemu z wskazaniem właściwego. Cztaerdziestominutowa
podróż minęła nam na leniwej pogawędce na temat naszych fantazji
motoryzacyjnych. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mamy z Panem W. podobny
gust, zwłaszcza w zakresie silników samochodowych. Na dworcu PKP udaliśmy się
na zasłużoną wieczerzę do jedynego naszym zdaniem pewnego lokalu, czyli
wielkiego M. Potem kilkanaście minut błądziliśmy w poszukiwaniu zejścia na
właściwy peron. Potem chwilę czekaliśmy na nasz pociąg w grupie niezwykle
rozentuzjazmowanych przedstawicieli mieszkańców Kraju Środka. Na szczęście w
samym pociągu nie było problemów ze znalezieniem miejsc siedzących mimo, że
pociąg podążał aż do Budapesztu. W przedziale nawiązywaliśmy przyjaźń Polsko-Rosyjską,
bowiem w takim towarzystwie przyszło nam podróżować. W chwili obecnej mogę
uznać, że nic sensacyjnego się już nie wydarzy, zatem kończę dziennik z
podróży. W razie jakichś dodatkowych atrakcji niewątpliwie nastąpi suplement
niniejszego dziennika. Jak to mawiają Amerykanie – stay tuned!