niedziela, 13 listopada 2011

Wielka wyprawa do Stolycy.


Dziennik podróży, dzień 1, godzina 0853 (Zulu +1)

Starania PKP dążące do utrzymania mojego wątłego ciała w dobrej kondycji przyjąłem z lekką dezaprobatą. Główny zarządca, pan i władca transportu szynowego w Kraju nad Wisłą niezmiennie mnie zadziwia. Co prawda z dawnej chwały i potęgi pozostało jedynie mgliste wspomnienie (o! gdzieżeś roku 1989?), a moloch zmienił formę i mitologię stając się hydrą o kilkunastu co najmniej głowach. Niestety transformacja nie spowodowała większej podatności na reformy wszelakie, a tym bardziej nie uświadomiła sług hydry o tym, że to potwór jest dla pasażerów, a nie odwrotnie. Niemal od początku swego istnienia monstrum żywi się niewinnymi duszami swoich pasażerów. I mnie przyszło oddać mu należny hołd i ofiarę z potu, łez i kilkudziesięciu wyrazów nie nadających się do publikacji. Krew też się pojawiła – dosłownie mnie zalała.
Nic nie wskazywało na jakiekolwiek perturbacje. Wstałem rano, dbając o odpowiednią nadwyżkę czasu konieczną każdemu, kto pakuje się rano przed wyjazdem oraz dającą komfort dotarcia do środka komunikacji miejskiej z krótkim przystankiem kioskowo – biletowym. Nieco czasu udało mi się wygospodarować na odpowiednie wyczochranie kota Tola. Dotarcie do bram dworca PKP nie było zatem samo w sobie interesujące, skracam więc akcję, aby opisy przyrody budzącej się w porannym oparze słonecznego, listopadowego poranka nie zaciemniły obrazu sytuacji. Zainteresowanych sprawnym warsztatem literackim w zakresie opisów piękna przyrody odsyłam do biblioteczki. Szukajcie „Nad Niemnem”.
Miejscem akcji jest dworzec PKP w dużym mieście wojewódzkim. Jak większość dworców w ojczyźnie PZPN jest on w przebudowie. A w zasadzie go nie ma, bo to co jest nie wyszło jeszcze ponad poziom gruntu. Stąd też liczne zmiany w rozkładzie jazdy pociągów i konieczność nasłuchiwania komunikatów nadawanych przez Panią Z Kluskami W Ustach (PZKWU), która dopiero przed samym wjazdem pociągu na stację (jak ktoś nie wie jak to wygląda, to polecam klasyk kina akcji „Wjazd pociągu na stację” braci Lumiere) ogłasza wszem i wobec, na który peron powinni udać się podróżni. Ku pomocy PZKWU na dworcu funkcjonują także tablice, na których pojawiają się zwykle tożsame informacje. Niestety, w przypadku naszego dworca notorycznie na owej tablicy brakuje pociągów. Stąd też moje dalsze perypetie. PZKWU milczała jak zaklęta na temat interesującego mnie pociągu, za to trajkotała na różne istotne tematy, jak zamknięcie tunelu zachodniego z uwagi na remont dworca od godziny 10:00 do 13:00 (przypominam, że u wrót stanąłem dwadzieścia minut przed ósmą… Nie wiem, który masochista planował krążyć po w zasadzie nieistniejącym dworcu przez kolejne dwie godziny.), a w tak zwanym międzyczasie na tablicy pojawiła się informacja o pociągu interesującej mnie relacji. Co prawda nie pojawiło się koło niego zbójnickie imię, którym pewnie obsługa się szczyci, ale co tam. Ważne, że cel podróży się zgadza. Oczywiście pociąg ów miał opuścić dworzec z peronu piątego. Peron ten, niezwykle popularny jak Polska długa i szeroka, znajduje się w pewnym oddaleniu od placu budowy zwanego dworcem. Zebrałem więc swoje skromne tobołki i wyruszyłem ku peronowi piątemu. Miałem już z nim pewne wcześniejsze doświadczenia, więc z odnalezieniem nie było problemu. Szlak wiódł trasą wielokrotnie filmowaną, specjalnie dla widzów Teleekspresu, Uwagi i innych programów TV. Nie podejrzewając najgorszego pasłem swe chciwe nowości oczy obrazem miasta budzącego się z weekendowego letargu. Bowiem wbrew opinii niektórych wyznawców szybkiego rozwoju tego miasta, nie uważam aby tak wiele się znowu tam działo(przynajmniej nie w każdy weekend). Dziarsko wkroczyłem na zaginiony peron, patrzę i widzę: stoi pociąg!. Udałem się do osobnika odzianego w mundur właściwy pracownikom PKP i zapytałem grzecznie:
- Przepraszam bardzo, który z tych pięknych wagonów ma przypisany numer siódmy?
- Żaden, gdyż to nie jest pociąg objęty rezerwacją miejsc. Pański pociąg, noszący zbójnickie miano zajedzie niebawem przy peronie trzecim!
- %$#&%$#^@%!!
Zawróciłem niezwłocznie aby pokonać malowniczą trasę w odwrotnym kierunku. W locie rzuciłem okiem na zegar: 7:50! Planowy odjazd o 7:56. Sześć minut na pokonanie niemal piętnastominutowej trasy. To jest właśnie ten moment, w którym wzburzona jednostka może wpłynąć na losy innych, będących częścią budzącego się miasta. Zakłóciłem ruch samochodowy pokonując w sposób słabo zorganizowany trzy przejścia dla pieszych i wpadłem na teren dworca. Szybki błysk oka na zegar: 7:53. Mój pęd stale hamowany kolejnymi falami ludzi spowodował załzawienie oczu, co dodatkowo utrudniło nawigację w tunelach łączących perony. W końcu jednak znalazłem się na peronie trzecim, tuż obok elektrowozu i wagonu klasy pierwszej. Jako szanujący się przedstawiciel klasy średniej ominąłem go szerokim łukiem i wpadłem do kolejnego wagonu. Nie był to wiele lepszy wybór – „Wars”, którego zwykle mijam jeszcze szerszym łukiem. Chcąc – niechcąc musiałem go przejść, bo godzina odjazdu była już bardzo bliska. Za jadłodajnią musiałem minąć jeszcze dwa kolejne wagony, zmagając się w wąskich przejściach z bogato obdarzonymi bagażami podróżnymi płci obojga. W końcu mój wagon, przedział i… Niestety wypełniony po brzegi wesołym bractwem korporacyjnych biznesmenów. Moje miejsce wolne. Siadam. Dyskusja między moimi towarzyszami niedoli toczy się niemrawo i skupia się wokół raportów finansowych, zebrań, prezentacji… Ot inny świat. Tutaj powinienem napisać coś na temat korporacyjnych uniformów, ale to już historia na inny wpis.

Dziennik podróży, dzień 1, godzina 1446 (Zulu +1)

Okazuje się, że limit przygód związanych z PKP nie został wyczerpany w dniu dzisiejszym. Już wydawało się, że wszystko przebiega zgodnie z planem, a tu niczym diabeł z pudełka wyskoczył postój na nieplanowanej stacji Warszawa Włochy. Miły Pan Kierownik Pociągu poinformował, że tuż przed stacją Warszawa Wschodnia awarii uległ jeden z rozjazdów. Jeśli ktoś podróżował koleją do Stolicy koleją przez Warszawę Wschodnią ten wie, że rozjazdów jest tam więcej niż prostych szyn. Cóż zrobić, pociągu się nie przeniesie. Przyjął bym tę informację z pewnym spokojem, bo i ciepło, i miękko, ale jednak czas goni, bo już za pół godziny miał odjechać autokar spod Pałacu Kultury, a na pokładzie którego powinienem się znaleźć. Większość mojego barwnego, korporacyjnego towarzystwa opuściła pociąg we Włochach. Na posterunku w przedziale pozostał jeden miły pan w pełnym mundurze korporacyjnym oraz ja. Wymieniliśmy kilka uwag krytycznych na temat naszego przewoźnika i uznaliśmy zgodnie, że część kosztów biletów powinna wylądować powrotem w naszych kieszeniach. Szczęśliwie postój trwał jedynie trzydzieści minut, co oznaczało, że po przyjeździe na stację Warszawa Centralna będę miał aż dziesięć minut na dotarcie do autokaru. Więc już drugi raz tego dnia kolej zadbała o to, abym podnosił kondycję fizyczną.  Pędem opuściłem budynek stacyjny i podążyłem w kierunku Pałacu Kultury mijając dziwaczną bryłę „Złotych Tarasów” i charakterystyczny szyld „Hard Rock Cafe”. Na przeszkodzie (a jakże!) stanęły światła przy przejściu dla pieszych. Dodać trzeba, że to przejście tymczasowe, bo dworzec i otaczająca go infrastruktura znajdują się w przebudowie. Ot nowina. Do autokaru wpadłem niemal rozpędem punktualnie o godzinie odjazdu. Pozostało jedynie czterdzieści minut dojazdu i już będę w hotelu. Czas jazdy autokarem wypełniłem miłą i konstruktywną konwersacją z koleżanką, z którą mam poprowadzić dnia następnego warsztaty edukacyjne.  Logowanie w pokoju przebiegło bez zbędnych ceregieli, nie ma o czym pisać. Pierwsze spotkanie plenarne miało charakter powitalno – organizacyjnych i pełne było frazesów, które towarzyszą mi podczas mojej obecnej edukacji. Obiad to osobna historia. Jedzenie jak zwykle było bardzo dobre z tym, że na początku ciężko było cokolwiek upolować – rozumiecie, szwedzki stół. Cierpliwość jednak popłaciła i po niedługim czasie mogłem zakosztować wszelkich oferowanych frykasów. W związku z tym nasunęła mi się pewna paralela – konferencja pod względem żywieniowym jest jak wigilia: wszystkiego na stole trzeba skosztować. Przede mną i współtowarzyszami niedoli dwa dni wypełnione prelekcjami i warsztatami. Jutro także moja kolej na sprawdzenie się w roli trenera. Zegar tyka…

Dziennik podróży, dzień 1, godzina 1711 (Zulu +1)

Przerwa kawowa i kolejny warsztat. Dwie miłe Brytyjki, nieco nadgryzione zębem czasu, co zapewne zwiastuje ich doświadczenie, przedstawiają teatrzyk pt. „jak to się u nas robi”. Uroku całości dodaje Pan Tłumacz, który radośnie pogrąża się w fachowej semantyce z zakresu pomocy społecznej. Szczęśliwie Wielki Organizator zaprzestał poprawiania Pana Tłumacza już po pięciu minutach. Widać stwierdził, że nie ma to większego sensu i pozostaje liczyć na inteligencję odbiorców. Oby się nie przeliczył. Widownia na Sali mocno przerzedzona. Widać mocno wzięli sobie do serca konkluzję panelu dyskusyjnego poprzedzającego przerwę kawową, która zawierała się w koncepcji nawiązywania nowych znajomości i zawiązywania relacji z innymi uczestnikami konferencji. Ciekawe jak daleko mamy się posunąć? Wydaje się, że odpowiedzialni paneliści powinni uważać bardziej na słowa. Jeszcze paręnaście minut i przedstawione na początku prelegentki będą przemawiały do krzeseł i zbłąkanej pani Wiesi, sprzątaczki, która myślała, że może już poodkurzać salę. Z drugiej strony może być to odświeżające doświadczenie dla pań Brytyjek. A’propos świeżości, na początku wydawało mi się, że chłód na sali sprzyja utrzymania uwagi widzów na prezentacji. Podejście trzeba zweryfikować, mimo miłego chłodku monotonia prezentacji i szumu urządzeń klimatyzacyjnych zaczyna zbierać śpiące żniwo. Padają ostatnie bastiony uwagi.

Dziennik podróży, dzień 2, godzina 1331 (Zulu +1)

Poranek upłynął w sposób standardowy. No może poza faktem, że jak zwykle nie wyspałem się w hotelowym łóżku. Pomni umiarkowanie interesujących wrażeń, w raz z koleżanką postanowiliśmy jeszcze trochę popracować nad naszym warsztatem. Poranek odśniadanny minął zatem pod znakiem szlifowania programu. Skończyliśmy niemal przed samym obiadem, a pozostały czas spędziliśmy na przygotowywaniu sali „dydaktycznej”. Przed samym obiadem pojawił się nasz kolega (dla potrzeb opowieści niech będzie to Pan W.), który również ma poprowadzić jeden z warsztatów. Nieuchronnie zbliża się moment próby. Ja kontra oni… Prowadzący warsztat kontra uczestnicy…

Dziennik podróży, dzień 2, godzina 2122 (Zulu +1)

Minęło ledwie kilka godzin, a ile się wydarzyło… Sam warsztat przebiegł bez większych komplikacji, między innymi dzięki porannym testom i szlifowaniu materiału. Co do odbioru, to trudno mi cokolwiek powiedzieć, bo usłyszałem tylko jeden komentarz od uczestniczki, który był całkiem pozytywny. Możemy więc mieć pewne powody do zadowolenia. Tuż przed rozpoczęciem naszej pracy istniało spore ryzyko, iż Wielki Organizator zostanie uczestnikiem naszego warsztatu, ale w ostatniej dosłownie chwili zrezygnował na rzecz udziału w warsztacie Pana W. Pan W. twierdzi, że problemów z nim nie miał, ale jednak trochę dodatkowych nerwów go kosztował. Starał się go angażować maksymalnie do aktywnego udziału w warsztacie. Podobno się poddał. Bezpośrednio po warsztatach wraz z Panem W. mieliśmy się udać w drogę powrotną do domu, on z powodu tego, że rzadko tam bywa, a ja mam poważne wydarzenie do zorganizowania, o czym niewątpliwie jeszcze napiszę. W każdym razie zasięgnąwszy porady Pani Recepcjonistki wyruszyliśmy w drogę powrotną. Pierwsze problemy napotkaliśmy w drodze na przystanek autobusowy. Otóż nie byłem posiadaczem stosownego biletu komunikacji publicznej. Ba, nie byłem posiadaczem żadnego biletu lokalnej komunikacji publicznej. Zatem pierwszym moim zadaniem było pozyskanie takowego. Po krótkim błądzeniu w poszukiwaniu przystanku autobusowego i zorientowaniu się co do godzin odjazdów autobusu interesującej nas linii, zaczęliśmy rozglądać się za sklepem. Sklep był, a i owszem, w pobliżu. Udaliśmy się tam szparkim krokiem, ryzykując życiem na przejściu dla pieszych. W sklepie pokierowani zostaliśmy na stoisko monopolowe, gdzie członkini lokalnej społeczności wybierała ciasto. Sam wybór trwał jakieś dziesięć minut, co od razu wymusiło rezygnację z pierwotnej godziny odjazdu autobusu. Jednak sam wybór ciasta to za mało… Pani kilkakrotnie rezygnowała i wybierała inne rodzaje ciast. Całości obrazu dopełnia ślimacze tempo Pani Sprzedającej, która niczego nie ułatwiała, ani Pani, ani jak czas pokazał nam. W końcu stanąłem przed ladą i grzecznie powiedziałem:
- Poproszę jeden bilet autobusowy do Warszawy Dworzec Centralny.
Pani Sprzedająca spojrzała na mnie jak na UFO i zapytała:
- To znaczy jak?
Ja na to:
- Normalny?
Pani Sprzedająca:
- Ale jaki?
Nad moją głową zebrała się mała czarna chmurka. Okazuje się, że chyba mówimy różnymi językami, a Pani Sprzedająca nie ma ochoty na odrobinę zrozumienia dla mojej palącej potrzeby posiadania biletu. Czas płynął nieubłaganie, godzina odjazdu kolejnego autobusu się zbliżała, a nici porozumienia jak nie było, tak nie ma. W końcu z Panem W. uznaliśmy, że dla Pani Sprzedającej Miedzeszyn, w którym się znajdowaliśmy, to także Warszawa. Zatem postanowiłem podejść moją partnerkę w dyskusji podstępem.
- Poproszę bilet normalny, dzięki któremu bez problemów dotrę autobusem do Dworca Centralnego.
Kropka na końcu tego zdania była wielka i zawierała w sobie nawet element groźby. Chyba to zauważyła, bo zaczęła przeszukiwać swoje zasoby biletowe, po czym z rozbrajającą szczerością przyznała, że ma tylko bilety dwudziestominutowe oraz bilety ulgowe. Mała chmurka nad moją głową strzeliła nagle miniaturowym piorunem. Nie pozostało nam nic innego, jak znalezienie innego sklepu. Po akcji „Surykatka” wypatrzeliśmy drogowskaz prowadzący do sklepu, który zawsze jest po drodze. Udaliśmy się w jego kierunku, odprowadzając tęsknym wzrokiem dwa kolejne autobusy. Dotarliśmy do celu naszej pieszej wyprawy i od samych wrót tego przybytku niskich cen dostrzegliśmy kiosk z gazetami. Nasze nogi same poniosły nas w tamtym kierunku. Pani Kioskarka okazała się o wiele bardziej skłonna do współpracy i życzliwa nam, niemal obcokrajowcom. Dzięki jej wyczerpującym wyjaśnieniom dotyczącym meandrów tutejszych taryf przewozowych okazało się, że Pan W. ma bilet za drogi (sześćdziesięciominutowy), natomiast aby dotrzeć do ścisłego centrum miasta wystarczy bilet na przejazd, który jest o 1,50 zł tańszy. Ucieszony nabyłem rzeczony bilet i z niejakim poczuciem sukcesu wyruszyliśmy w kierunku znanego nam już przystanku. Spoglądając po raz kolejny na rozkład jazdy zauważyłem, że zatrzymują się na tym przystanku dwa rodzaje autobusu tej samej linii – jeden z nich miał skróconą trasę. Na szczęście nadjeżdżające autobusy były dobrze oznakowane i nie było problemu z wskazaniem właściwego. Cztaerdziestominutowa podróż minęła nam na leniwej pogawędce na temat naszych fantazji motoryzacyjnych. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mamy z Panem W. podobny gust, zwłaszcza w zakresie silników samochodowych. Na dworcu PKP udaliśmy się na zasłużoną wieczerzę do jedynego naszym zdaniem pewnego lokalu, czyli wielkiego M. Potem kilkanaście minut błądziliśmy w poszukiwaniu zejścia na właściwy peron. Potem chwilę czekaliśmy na nasz pociąg w grupie niezwykle rozentuzjazmowanych przedstawicieli mieszkańców Kraju Środka. Na szczęście w samym pociągu nie było problemów ze znalezieniem miejsc siedzących mimo, że pociąg podążał aż do Budapesztu. W przedziale nawiązywaliśmy przyjaźń Polsko-Rosyjską, bowiem w takim towarzystwie przyszło nam podróżować. W chwili obecnej mogę uznać, że nic sensacyjnego się już nie wydarzy, zatem kończę dziennik z podróży. W razie jakichś dodatkowych atrakcji niewątpliwie nastąpi suplement niniejszego dziennika. Jak to mawiają Amerykanie – stay tuned!

niedziela, 6 listopada 2011

Choroby Misia.

Okazało się, że jestem chodzącym przykładem na to, iż po pięciu latach trzeba zacząć inwestować w samochód... Z tym, że nasz samochód ma cztery lata! Sportowy Miś zaczął wydawać z siebie nieautoryzowane odgłosy: stukanie, skrzypienie i szum. Skrzypienie pochodzi niewątpliwie z źle spasowanej tapicerki, co jest częstą przypadłością krewniaków Misia. Chyba przyjdzie mi środek rozmontować i zmontować na nowo. Istnieje jednak ryzyko, że nie uda się wszystkiego zmontować tak, aby umilkło, a dodatkowo mogę się stać posiadaczem znacznej ilości części teraz-już-zamiennych, których zastosowania nie rozpoznam i nie zamontuję ich na miejscu. Chyba ogrom ryzyka przewyższa potencjalne zyski.
Pozostałe bolączki nie zostały jeszcze zdiagnozowane przez fachowca i cała moja wiedza na ten temat pochodzi z własnego, skromnego doświadczenia, no i z doświadczenia mojego Szacownego Ojca. Potencjalnie wymianie powinny podlec łożyska kół tylnych i sworznie wahaczy przednich (być może wraz z łącznikami). 
Konkluzja jest taka, że w życiu nie uda mi się wyprostować sytuacji finansowej, bo co miesiąc coś wypada, a to dopłata do centralnego ogrzewania, a to wysoki rachunek za telefon, a teraz samochód wymaga doinwestowania. Życie klasy średniej to wieczny kompromis finansowy...
Kolejne informacje o stanie Misia po oficjalnej diagnozie fachowca.