poniedziałek, 30 stycznia 2012

Ulatujące weekendy i dywagacje językowe z tym związane.

Kiedy w pracy jest już bardzo ciężko, a poziom stresu sięga czerwonego pola zaczynam odliczać godziny i dni do weekendu. Żeby nie było wątpliwości, swoją pracę lubię i zawsze staram się wykonywać ją sumiennie, po prostu czekam na moment spowolnienie i czas na nabranie drugiego oddechu. Sęk w tym, że te weekendy jakoś tak szybko uciekają. W tym czasie staram się zajmować rzeczami, które sprawiają mi przyjemność (choć nie zawsze jest to możliwe) i zazwyczaj mam wrażenie, że czas ucieka między palcami. Minuty i godziny spędzane na beztrosce przelatują niczym ziarna piasku. I w żaden sposób nie potrafię ich zatrzymać. W takich chwilach nachodzą mnie dwie refleksje: 1. zawsze za mało jest czasu na przyjemności; 2. tracę czas na bzdety, zamiast zajmować się czymś inspirującym, twórczym lub choć trochę produktywnym. Powiem szczerze, że ta druga myśl mnie frustruje. Z wielu powodów, ale najważniejsze to fakt, że nie mam ochoty odrywać się od błogiego lenistwa oraz złe samopoczucie związane z marnotrawieniem czasu. Taki prywatny dysonansik pomiędzy hedonistycznym podejściem do życia, a potrzebą tworzenia rzeczy "wielkich". Najgorsze jest to, że zwykle pierwsza opcja wygrywa i w ten sposób prawdopodobnie pozbawiłem już do tej pory ludzkość przełomowych rozwiązań z zakresu inżynierii, lekarstwa na raka, opóźniłem załogowy lot na Marsa i powstrzymałem ludzi przed szturmem na księgarnie w poszukiwaniu najnowszego bestselleru mojego autorstwa.
Ostatnie zdanie na temat weekendów - słowo weekend jest anglojęzyczną zbitką wyrazów week (tydzień) i end (koniec), więc zgodnie z ustawą o ochronie języka polskiego powinno tu jak byk stać tygodniakoniec lub ostatecznie koniectygodnia (w wersji gwarowej <śląskiej> koniectydnia). Bardziej jednak podoba mi się uzasadnienie Papcia Chmiela, który w jednej z ksiąg "Przygód Tytusa, Romka i A'Tomka" wywodzi słowo "łikend" od łyku świerzego powietrza, który niewątpliwie łapiemy podczas sobotnio - niedzielnego wypadu za miasto.
Zatem takich wypadów jak najwięcej wszystkim życzę (niech hedonizm kwitnie - i tak meteor to wszystko rozpieprzy).

P.S. Słowo bestseller - czekam na propozycje polskiego odpowiednika (może najlepiejsprzedany?).

piątek, 27 stycznia 2012

Zainspirowan.

Moja szacowna kuzynka, do bloga której link znajduje się po stronie lewej niniejszego tekstu (Joanna Bloguje) zainspirowała mnie do podzielenia się refleksją na temat ostatniej lektury. Szczęśliwą książką okazały się być "Dzienniki Rowerowe" autorstwa Davida Byrne'a (www.davidbyrne.com). Dla niechciejących się oderwać od tego jakże ciekawego tekstu wyjaśniam, że ten nieco już czerstwy jegomość to gitarzysta i współzałożyciel formacji Talking Heads, mieszkaniec Nowego Jorku, a także artysta performance / konceptualny, filozof, mecenas sztuki, kurator licznych wystaw i patron artystów (zwłaszcza awangardowych). Jak dla mnie to przede wszystkim zapalony rowerzysta i orędownik tej formy poruszania się po miastach świata. Otóż sama lektura zakłada wyjście z pozycji siodełka rowerowego i świata w ten sposób oglądanego do prawd znacznie bardziej ogólnych. Prawdy te objawiają się w zadziwiająco celnych i lekkim piórem przekazanych uwagach na tematy socjologiczne, politologiczne, urbanistyczne, kulturoznawcze i tak dalej. Na pewnym etapie czytania tejże lektury zastanawiałem się jak daleko można podążyć za myślą, która urodziła się na rowerze? Okazuje się, że czasami bardzo daleko. Cóż, czasami zazdroszczę niektórym głębi refleksji. Wszystkim zainteresowanym nieco głębszym spojrzeniem na problemy dnia dzisiejszego, przy z niecodziennego punktu obserwacji, zapisanym ze swadą i humorem serdecznie polecam. Zwłaszcza ostatni rozdział na temat rowerów, zabezpieczeń, kasków i strojów.

wtorek, 24 stycznia 2012

Zmagam się.

Pomyślałem sobie dzisiaj: "Boże, jak ja się zmagam!". Ogrom tej myśli przytłoczył mnie straszliwie. Tym bardziej, że była to jedyna myśl w owej chwili. Wypadało by wyjaśnić zdezorientowanym czytelnikom z czym tak się zmagam. Otóż... Tak naprawdę sam do końca nie wiem... To znaczy wiem. Jest to milion drobnostek dnia codziennego (głównie związanych z pracą), które skutecznie zatruwają mi życie i odbierają ochotę na cokolwiek - za wyjątkiem snu. Nie będę opisywał tutaj szczegółów owego zmagania, bo po pierwsze primo - to nudne jest, a po drugie primo - pewne wydarzenia i osoby mogły by napytać mi więcej problemów i siwych włosów. I tu docieramy do do sedna sprawy. Owa cudowna myśl napadła mnie niespodzianie przy studiowaniu swojej fizjonomii przed łazienkowym lustrem. W pierwszej chwili pomyślałem, że ze względu na wiek tego ustrojstwa może i mnie postarza? Niestety bliższa analiza wskazała inne oznaki upływu czasu - przerzedzone włosy na ciemieniu i worki pod oczami. Siwizna natomiast szlachetnie oszroniła mi skronie. Kolejna myśl nieśmiało przebiła się z czeluści umysłu: "Trzeba coś z tym zrobić, do diaska*". No i zrobiłem. Umyłem zęby, wziąłem prysznic, pogłaskałem kota i poszedłem do pracy robić na większą łysinę i więcej siwych włosów.

*) zawsze chciałem użyć tego przekleństwa.