środa, 15 grudnia 2010

Wszędzie grudy.

Jakoś tak się ostatnio poskładało, że wszystko mi idzie jak po grudzie. Granie na gitarze basowej, mimo niezaprzeczalnego atutu czterech zamiast sześciu strun, okazuje się nieco problematyczne. Z zakamarków pamięci usiłuję wydobyć jakieś resztki wspomnień o nauce gry na gitarze klasycznej, ale to nie pomaga, bo bas to zasadniczo inny instrument. Cóż, pozostaje się solidnie przyłożyć do ćwiczeń i walczyć z odrętwieniem opuszków. Podobno brak talentu można pokonać solidnym rzemiosłem... Jak dla mnie to git. Nie mam ambicji zostać artystą, ale solidnym grajkiem - odtwórcą. I oby tak się stało. Dary wotywne w tej intencji proszę do wszelkich bóstw składać. Pozytywem w całej tej sytuacji okazała się chęć mojej Żabki do rozwijania talentu rysunkowego. W ten sposób rozwiązał się problem prezentu gwiazdkowego. W pracy już usłyszałem komentarz na temat artystycznej rodziny, tudzież poziomu świra, jaki jesteśmy w stanie osiągnąć. Oczyma wyobraźni zobaczyłem siebie, wkraczającego do biura w obcisłym golfie w czarno - białe, szerokie pasy poziome, z rozwianym białym szalikiem i w przekrzywionym berecie z antenką. Całość obrazu dopełnia akord akordeonu, towarzyszący otwarciu drzwi.
Nie samą sztuką człowiek żyje, więc przyziemności też mnie ostatnio dotykają. W pracy jakoś tak bez emocji. Nie wiem co się stało, ale dawny zapał jakoś przygasł i trudno mi odnajdywać radość w codziennych obowiązkach. Słowem idzie jak po grudzie.
Wszystko to zbiegło się z intensywnymi opadami śniegu, zmuszającymi mnie do codziennego odkopywania Misia co najmniej dwa razy... Drogowcy jak zwykle uwierzyli prognozom pogody, które meldowały, że zawieje i zamiecie. Niestety interwencja piaskarek okazała się niezbędna, bo choć zawiało, to nie zamiotło. Grudy nawet na dworze.
Żeby nie kończyć pesymistycznie napiszę, że jestem na etapie szlifowania basowej "Cichej Nocy". Sąsiedzi już się pewnie cieszą.
Dodam jeszcze, że niektórzy mają gorzej. Wczoraj około godziny 22:00 w moim mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Niby nic spektakularnego, tym bardziej, że spodziewaliśmy się krótkiej wizyty Szwagierki. Żabka zerwała się z tapczana, na którym oddawała się wieczornemu relaksowi, będąc już w stroju nocnym. Pobiegła niczym łania do drzwi wejściowych, otwarła je z rozmachem i usłyszałem krzyk "chwileczkę!". Oderwałem się wtedy do "Cichej Nocy" i nieco zaspokojony udałem się w kierunku źródła dźwięku. W drzwiach zamiast zapowiedzianej Szwagierki stał niezapowiedziany kurier UPS. Przytargał ze sobą jeden z zamówionych na Alledrogo prezentów świątecznych. Na pytanie, czemu tak wcześnie, odparł nieco skostniały, że tak ciężarówki dojeżdżają. Pozdrowienia dla Pana Kuriera. Szwagierka objawiła się pół godziny później.

piątek, 10 grudnia 2010

Niskotonowo.

Najazd nastąpił, a moje skromne domostwo poległo po pierwszej rundzie. Oznaczać może to tylko jedno. Basia jest już w domu. Nawiedziła mnie już wczoraj, ale byłem tak zmęczony, że niezwłocznie udałem się na spoczynek, uprzednio sprawdzając tylko czy wszystko gra - dosłownie. Dzisiaj odbyłem pierwsze ćwiczenia, dlatego wpis będzie króciutki. Ciężko się pisze obolałymi opuszkami palców. Chwilowo opanowałem jedną wprawkę i to nie całą (Follow, follow) i skalę chromatyczną na pierwszej pozycji. Ból niewyćwiczonej ręki nie pozwolił na więcej. Pierwej jednak zabrałem się za regulację instrumentu. Tak się zabrałem, że będę musiał to poprawiać. Ale to jutro rano.Pierwsze wrażenia pozostają mimo wszystko pozytywne. Wydaje mi się jednak, że mam za małe dłonie... Albo raczej za mało wyćwiczone :). Jutro objawią się Asia z Tomkiem, aby podziwiać instrument. Wypadało by się nauczyć coś grać do jutra?
P.S. Koty słabo tolerują niskie tony. Muszą się chyba oswoić.

czwartek, 9 grudnia 2010

Jak zwykle spóźniony. Johnny.

Z różnych względów (rodzinnych, zawodowych) nie udało mi się zamieścić na czas choć krótkiej notki związanej z trzydziestą rocznicą śmierci Johna Lennona. Jest to jedna z osób, które miały największy wpływ na mój obecny światopogląd. Bohater klasy robotniczej - tak o sobie mawiał, choć pochodził z klasy średniej, przez większość swojego życia przyjmował pozę twardziela, buntownika i outsidera. Maska przykrywała jednak jego brak pewności siebie i wrażliwość. Jego kariera międzynarodowa rozpoczęła się na dobre, gdy miał 23 lata i jak sam zauważył, im był bogatszy, tym za mniej rzeczy musiał płacić - restauratorzy stawiali mu obiady, goście w klubach stawiali drinki, a producenci gitar przysyłali swoje nowe modele do ogrania. Sukces sceniczny nie szedł jednak w parze z szczęśliwym życiem prywatnym. Niechciana ciąża Cynthii Powell skłoniła go do zawarcia związku małżeńskiego, który był martwy od samego początku. Cynthia na początku kariery The Beatles była ukrywana, aby nie zniechęcać potencjalnych fanek zespołu. Nawet narodziny syna Juliana nie scementowały tego związku. John bez przerwy w trasie, a Cyn zostawała sama z dzieckiem w domu. Światowa sława Fab Four (cudownej czwórki) i nowe zjawisko - beatlemania - spowodowały, że podczas koncertów w zasadzie nie było słychać muzyki, tylko krzyki fanów. Apogeum zostało osiągnięte podczas koncertu w Candlestick Park San Francisco, kiedy John powiedział do pozostałej czwórki "to już koniec". I faktycznie był to ostatni zorganizowany koncert zespołu. Ostatnią piosenką było "Long Tall Sally". Dzięki przeniesieniu się zespołu z sal koncertowych i stadionów do studia nastąpił przełom w ich twórczości. Zaczęli eksperymentować z różnymi instrumentami (sitar, skrzypce itp.) i stylami muzycznymi. Powstał pierwszy album konceptualny "Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band". Kolejne albumy potwierdzały wysoką formę zespołu, która swoje apogeum osiągnęła, moim zdaniem, podczas nagrywania "Abbey Road". Był to też ostatni nagrany album The Beatles, na którym znalazły się fragmenty niedokończonych piosenek w formie remiksów. Był to zabieg celowy, jak twierdzili, aby nie zostawiać żadnego niedokończonego materiału i nie było do czego wracać. Rozpad zespołu ogłosił McCartney w 1970 roku. Odtąd Lennon rozpoczął solową karierę z nową kobietą u boku - Yoko Ono. Żeby oddać sprawiedliwość faktom twórczość solowa Lennona była zdecydowanie nierówna i obok wspaniałych piosenek jak "Imagine", "Woman", "Instant Karma" czy "Jelaous Guy" pojawiły się prawdziwe gnioty. Wyraźnie brakowało mu partnera z dawnej spółki Lennon - McCartney. Mimo mniejszego rozgłosu John nadal prowadził hulaszczy tryb życia gwiazdora. Zaliczył słynny stracony weekend, po którym zmienił swój styl życia diametralnie. Został "kurą domową", piekł chleb, zajmował się drugim synem Seanem i przede wszystkim nie tworzył muzyki. Powrócił dopiero w 1980 z albumem "Double Fantasy" i pisał kolejne piosenki, co zapowiadało trwały powrót na scenę. Niestety wszystko skończyło się 8 grudnia 1980 roku, kiedy to Lennon został pięciokrotnie postrzelony u wejścia do Dakota Building w Nowym Jorku, gdzie mieszkał.

I miss you John...

Ciekawe, co jeszcze napisał by i skomponował Lennon, gdyby żył?

niedziela, 5 grudnia 2010

Wiosłowania czas się zbliża.

I słowo ciałem się stało... I nadchodzi wielkimi krokami. Internet to potężne narzędzie. Niezależnie od śnieżyc, zawiei i gromów z jasnego nieba załatwił dla mnie bardzo ważną rzecz. Od jakiegoś czasu odgrażam się nabyciem gitary basowej. No i informuję, ku rozpaczy sąsiadów, że zakup został dokonany. Przez Internet. W zakupie pomógł mi rewelacyjny koleś Maczos, właściciel sklepu Maczos Bass Shop. Okazał się niezwykle miły, co nie powinno dziwić, skoro miałem zamiar zostawić u niego pieniądze, ale także szczerze zaangażował się w poszukiwanie odpowiedniej gitary dla mnie. Dość powiedzieć, że wymieniliśmy masę maili z pytaniami, propozycjami i warunkami. W końcu zaproponował mi to:
Schecter Stiletto Extreme 4 w kolorze Black Cherry (BCH)
W dodatku otrzymałem całkiem fajny rabat do tego. Już niedługo na klatce schodowej wszyscy będą spoglądać na mnie spode łba, a na "dzień dobry" z mojej strony będą się odwracać z niesmakiem. Takie koncerty zafunduję! Odbiór na początku przyszłego tygodnia. Jacyś chętni na wyprawę do sklepu muzycznego?

poniedziałek, 29 listopada 2010

Rock revolution.

W ostatnią sobotę listopada mimo przeciwności losu, śnieżycy, zmęczenia i ogólnego zniechęcenia dla wszystkiego, co ludzkie postanowiliśmy się socjalizować. My, to znaczy Asia, Tomek, Żabka i ja. Tradycyjnie socjalizacja odbywała się w towarzystwie napojów wyskokowych. Luźna rozmowa przekształciła się w niemal tradycyjny koncert Rock Band:




Film jest niskiej rozdzielczości, aby nie podrażniać zmysłu estetycznego potencjalnych widzów. Także w trosce o słuch i zdrowie psychiczne oglądaczy zastąpiłem oryginalny soundtrack filmu piosenką, którą graliśmy. Synchronizacja nieco szwankuje, ale wierzcie, że źródłowy dźwięk zdecydowanie nie rozpieszcza. Soundtrack to Papa Roach - The Time is Running Out (ułatwienie dla dociekliwych). Ponadto w ramach rockowania załączam fotkę piecyka basowego, o którą prosił Tomaszul:



oraz podłoga po remoncie, tu na drugim planie:


i znowu podłoga, tu z kotem Tolą, która postanowiła strzec wejścia:



piątek, 26 listopada 2010

Kot paniczny.

Podczas niedawnego odnawiania pokoju gościnnego, a w zasadzie na sam koniec, podczas meblowania miało miejsce dość zabawne - z perspektywy czasu - zdarzenie, które omal nie doprowadziło mnie do zawału. Otóż nasze koty okazały się być chodzącym zaprzeczeniem wszelkich charakterystyk tych zwierząt. Wszędzie informują, że koty to zwierzaki słabo tolerujące zmiany. Natomiast Falka i Tola znajdowały się w "kotkowym raju", kiedy następowały kolejne zmiany w mieszkaniu. Z entuzjazmem przyjęły opróżnienie pokoju gościnnego - ile tam miejsca do biegania było, a ile dotychczas niedostępnych obszarów do obwąchania... Gratkę stanowiło ustawienie mebli pokojowych w małym pokoju - nowe przeszkody, miejsca do wspinania i kryjówki pomiędzy stosami mebli. Przyjazd paneli podłogowych przyjęły niemal z owacjami, a każda kolejna paczka pojawiająca się w przedpokoju została obsadzona przez dwa koty. Malowanie było świetną okazją do ścigania wałka do malowania po ścianie, tudzież znaczenia tychże śladami łapek a'la Czterej Pancerni... Okrawki z układanych paneli to znowu rewelacyjna zabawka, którą można ścigać po zapylonej i super śliskiej powierzchni nowo ułożonych paneli. Pokój meblowany był z udziałem mrocznych futrzaków, które niemal osobiście na własnych grzbiecikach przynosiły kolejne meble. I przy przenoszeniu kanapy nastąpił wypadek. Wraz z Ojcem, zadowoleni z siebie po przeniesieniu kanapy z małego pokoju (a wymagało to wiele wysiłku, bo przedpokój ciasny, a do tego ma kształt labiryntu Fauna), postawiliśmy ją na środku pokoju gościnnego. Po kilku sekundach rozległ się dźwięk rozpaczliwego drapania. Spojrzeliśmy po sobie i wokół siebie, ale przyczyny nie widać. Nagle nastąpiło olśnienie - w tempie olimpijskim dźwignęliśmy kanapę spod której z równie wielką prędkością wystartowała Falka. Zamarłem na moment i podziękowałem Bogini Ogniska Domowego za to, ze ta kanapa jest na dość wysokich nogach. Szczęśliwie skończyło się tylko na kilkugodzinnym foszku i jednodniowej niechęci do odwiedzania pokoju gościnnego przez Falkę.

środa, 24 listopada 2010

Nieustające źródełko.

Niedawne wybory samorządowe spowodowały, że zwykle pusta skrzynka na listy stała się nieustającym źródełkiem druków bezadresowych. Co tam źródełkiem, prawdziwym gejzerem! Ponieważ wychodzimy z Żabką z założenia, że brak wiadomości to najlepsza wiadomość, czas ten obfitował w frustracje związane z koniecznością opróżniania tego narzędzia walki wyborczej. Wyciąganie regularnej poczty (zwykle rachunków, nie myślcie sobie) spośród tłumu mniej lub bardziej uśmiechniętych twarzy potencjalnych władz miasta, zwykle powodowało u mnie niekontrolowane drganie dolnej powieki. A twarze uśmiechały się spokojnie, informując mnie drukiem rodem z książeczek dla dzieci, że jak postawię krzyżyk przy odpowiednim nazwisku, to niczym zaczarowane zaczną powstawać nowe miejsca pracy, kilometry dróg, chodników, tudzież ścieżek rowerowych, ogłoszony zostanie koniec światowego kryzysu finansowego, a miasto spłynie mlekiem i miodem. Cóż, mam nadzieję, że postawiłem krzyżyki we właściwych miejscach i wkrótce będę pisał do was z polskiego Eldorado, zanurzony w objęciach skórzanego fotela, przed sześćdziesięciocalowym monitorem zawieszonym w samym centrum tysiącmetrowej willi. Tego sobie i innym wyborcom życzę.

Gvalchmei.

Teraz następuje novum - kilka postów jednego dnia. Jest to niejako pokłosie pewnej przerwy w blogowaniu. Zebrała się lista tematów na posty i trzeba to zutylizować, tym bardziej, że blog jakiś taki zaniedbany...
Dziś odpowiem na nurtujące wielu pytanie: "Człowieku, co to za nick?". Jego historia jest raczej banalna. Wiąże się z jedną fascynacją oraz jednym błędem. Na początek muszę przyznać się do fascynacji mitem arturiańskim, a przez to pośrednio mitologią celtycką. Z Celtami i ich wierzeniami spotkałem się w dzieciństwie, kiedy to z zapartym tchem śledziłem losy niejakiego Robin of Sherwood, bohatera serialu telewizyjnego, w którego wcielał się Michael Praed. Pamiętacie? Towarzyszyła mu muzyka zespołu Clannad:


No i właśnie w tym serialu pojawia się bóg łowów Herne. Zwany też Herne Myśliwy (The Hunter). Pojawia się tam też miecz Excalibur, ale okoliczności jego pojawienia nie pamiętam. Wróćmy jednak do Herne'a. Wyglądał tak:


Wyjaśnienie dla nie znających tematu - to ten z rogami. I mała dygresja - ciekawe od kiedy rogi są synonimem zdrady małżeńskiej? W każdym razie zaintrygowało mnie, co to za jeleń (łoś?)? Okazuje się, że jest on niejako pokłosiem gaelickiego (celtyckiego) boga Cernunnosa. I tak się zaczęło. W dużo późniejszym czasie swoją cegiełkę przyłożył Andrzej Sapkowski w "Świat Króla Artura / Maladie". I właśnie tam wyczytałem na temat Gwalchmaia. Był on bardem, podobno znanym, a przede wszystkim bratankiem i towarzyszem króla Artura. No i tyle o fascynacji, a błąd wziął się z mojej słabej pamięci i kiedy po raz pierwszy skorzystałem z tego szlachetnego miana pomyliłem "w" z "v". I tak już zostało. Jest bardziej oryginalnie. Dodam jeszcze, że Gwalchmai czyta się (fonetycznie) Falkmei, a oznacza według różnych źródeł Sokół Bitewny lub Sokół Majowy. Ponieważ miałem szczęście urodzić się w maju, przywiązałem się emocjonalnie do tej drugiej wersji.

I po przerwie.

Po długich i ciężkich bojach pokój, powiedzmy gościnny, uzyskał nową podłogę. Nadludzkim wysiłkiem piszącego te słowa oraz przy współudziale fachowej siły roboczej w osobie Ojca udało się położyć panele podłogowe. Był to z resztą cel główny całego zamieszania. Pobocznie oberwało się także ścianom, które uzyskały dodatkowe powłoki malarskie oraz cel "B", czyli rowek w ścianie w celu ukrycia kabli do telewizora. Po opróżnieniu pokoju z wszelkich sprzętów utrudniających prowadzenie poważnych prac remontowych (czytaj: ze wszystkich sprzętów), z wrodzoną sobie gracją i delikatnością przystąpiłem do kucia ściany. Należy tutaj wyjaśnić, że ściana okazała się być zbudowana z niezwykle opornego betonu. Szczęśliwie ściana była mniej oporna niż "beton" partyjny. Po dwóch godzinach ciężkiego walenia młotem pneumatycznym powstał rów rzeźbiony na miarę Fidiasza. Sąsiedzi mieli przy okazji szansę poskakać przy najszybszym dostępnym rytmie techno. Swoją drogą ciekawe, w jakim rytmie uderza młot? Może 1/256? Potem poszło już gładko: korytko na kable zostało umieszczone w rowie, rów zamurowany i wygładzony, ściany i sufit pomalowane. Prace uległy zawieszeniu z uwagi na brak paneli. Na szczęście tylko na dwa dni. Panele wreszcie przybyły i po pobieżnym zapoznaniu się z instrukcją układania, wraz z Ojcem przystąpiliśmy do pracy. Panele okazały się sporym wyzwaniem. Nie ze względu na trudności w układaniu, ale z uwagi na WZÓR. WZÓR celowo pojawia się w tekście dużymi literami, bo to WZÓR, który ma wszystkie inne pod sobą. Po rozłożeniu dostępnego materiału okazało się, że dysponujemy 21 unikalnymi wzorami na panelach. Z każdego wzoru mieliśmy od dwóch do sześciu paneli. Możecie sobie wyobrazić zestaw epitetów pod adresem producenta, który rozległ się nad stosami paneli. Dzięki zmyślnej sztuczce (której nie zdradzę, bo za mądrzy będziecie) udało się skomponować całkiem zgrabną podłogę. Całości blasku dodało ustawienie mebli. Dość powiedzieć, że lifting pokoju można uznać za sukces. Teraz czekamy na dywanik. Kiedy tylko się pojawi, na blog trafią fotki.

wtorek, 9 listopada 2010

Przerwa techniczna.

A już miało być tak dobrze! A tyle sobie obiecywałem! Ale jak mawia stare przysłowie "biednemu zawsze wiatr w oczy". Dlatego mimo szczerych chęci regularnego pisywania bloga (blogu? czy jak to tam się pisze) świat sprzysiągł się, aby mi w tym przeszkodzić. W domu dzisiaj w godzinach popołudniowych rozpocznie się remontowa kampania listopadowa. Główne natarcie rozwinie się z kierunku północnego, gdzie jednostki stacjonujące na rubieży Kuchnia - Przedpokój - Łazienka, rozpoczną swój marsz triumfalny na pokój gościnny. Kapitulacja wroga nastąpi po dotarciu głównych sił na Wzgórze Balkonowe. Spodziewane są liczne ofiary w ludności cywilnej. Prawdopodobnie ofensywa odbije się na zdrowiu Mrocznych Futrzaków. Oczywiście jako glównodowodzący będę dbał o przestrzeganie Konwencji genewskiej. Główne punkty strategiczne zdobywane będą w poszczególnych dniach. I tak: Ściana Zachodnia powinna skapitulować w środę. W czwartek białą flagę wywiesi pierwsza część Farbowa Wiaderkowego. W piątek przeprowadzony zostanie huraganowy ostrzał artyleryjski, co zmiękczy ostatnich obrońców Farbowa, w wyniku czego powinno upaść w całości. W sobotę przeprowadzona zostanie inwentaryzacja zdobyczy i strat. Od niedzieli planowane jest okopanie się na pozycjach i oczekiwanie na posiłki wprost z sklepu budowlanego. W bliżej nieokreślony dzień przyszłego tygodnia, po dotarciu posiłków, głównodowodzący (czyli ja) wsparty praktyczną znajomością pola bitwy starego wiarusa (mego Ojca) przeprowadzi ostateczny szturm na Podłogowo Dolne. W miarę możliwości postaram się relacjonować przebieg kolejnych starć. Trzeba jednak pamiętać, że na wojnie łączność często szwankuje, więc i informacje będą mocno nieregularne. Z żołnierskim pozdrowieniem "...ołem ...telu ...enerale".

poniedziałek, 8 listopada 2010

Wiejskie klimaty.

W sobotę, wczesnym porankiem, nasz wierny Sportowy Miś użyczył nam swojej mocy w celu przemieszczenia się w wiejski krajobraz obecnej ojcowizny mojej Żabki. Ale nie uprzedzajmy faktów... W piątek popołudniu Miś został pozbawiony letnich japonek, na rzecz bardziej stosownych do nadchodzącej pory roku gumofilców. Miś przyjął zmianę wzorem wszystkich niedźwiadków z bambusowego gaju ze stoickim spokojem. Ja, jako jego woźnica odczułem poprawę komfortu, związaną z pogrubieniem podeszw względem cholewki. W tym samym czasie Żabka zafundowała mi ulubione żarło na wynos - pizzę. Wie dziewczyna, czym zmiękczyć moje serce. Dokonałem także rezerwacji stolika w zaprzyjaźnionej knajpce w związku z zbliżającym się świętem branżowym. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku spożyłem wyżej wymieniony posiłek i udałem się na spoczynek. Koniec dygresji. Miś w trasie dokonał cudu w zakresie ilości spożytego soku z bambusa na kilometr. Niepomiernie mnie to ucieszyło, a tak dobrze rozpoczęty dzień nie mógł już okazać się z gruntu zły. Jego resztę spędziłem na drobnych pracach konserwatorskich ojcowizny oraz drzemce. To ostatnie wyniknęło z mojego niedostosowania do niedawnej zmiany czasu. Niedziela w wiejskich klimatach oznacza całkowite nic nierobienie. Lokalna ludność pozostająca pod wpływem tutejszego faceta w czerni brzydzi się wszelką pracą w dzień święty. Tudzież skłonna jest wytykać podejmowanie takowej przez innych. Ze względu na opady atmosferyczne pozostała telewizja, jedzenie, spanie itp. Powrót po zmroku nie był łatwy. Zdecydowaliśmy się na skorzystanie z pobliskiej autostrady płatnej. Po raz kolejny uświadomiony zostałem o tym, że polscy kierowcy traktują przepisy ruchu drogowego w ogóle, a ograniczenia prędkości w szczególności jako drobną sugestię ze strony Ustawodawcy. Udało się nam jednak szczęśliwie dotrzeć w domowe pielesze. I po weekendzie...

czwartek, 4 listopada 2010

O takiej chwili. * Będę miał stajla.

Dziś wyjątkowo pod dwoma tytułami. A może nie wyjątkowo? To się dopiero okaże.
W ciągu każdego dnia występuje taki moment, że choćby nie wiem jak się spinać, to i tak niczego konstruktywnego się nie zrobi. Zadziwiające jest to, że nigdy nie wiadomo kiedy uderzy. U mnie w pracy zaczyna się od niewinnego dialogu:
- Pijemy coś? - pyta jedna z moich współpracowniczek.
- Jasne. A co? - tradycyjnie odpowiadam pytaniem na pytanie.
- Jakąś herbatkę? Czas na zasłużony brejk. - słyszę w odpowiedzi.
Jakieś osiem do dziesięciu minut później pada sakramentalne pytanie:
- Idziemy do domu?
Czasami zjawisko występuje już o godzinie 10:00 co dodatkowo potęguje frustrację / uczucie rozbawienia (w zależności od nastroju).

Okazuje się, że pisarstwo - nawet internetowe - to takie samo rzemiosło, jak każde inne. Tak jak w każdej dziedzinie trzeba trenować warsztat i wyrabiać swój niepowtarzalny styl. Podobno nawet dysponując co najmniej słabymi umiejętnościami pisarskimi można wyćwiczyć sobie ten styl. W takim razie ja, niczym Małysz, szybuję poprzez zawiłości swoich myśli, starając się je wyprostować, wygładzić i zamienić w stylowe słowo pisane. Tak na przynajmniej pięć razy 18,5. Mam nadzieję, że z czasem mój własny styl się wyklaruje, bo na chwilę obecną z przerażeniem obserwuję liczne wpływy zewnętrzne. Ci wszyscy pisarze mają zaj*biście silną psychikę, żeby nie poddawać się wpływom z zewnątrz. Dzisiejszy wpis kończę mocnym postanowieniem: BĘDĘ MIAŁ SWOJEGO STAJLA!

środa, 3 listopada 2010

Skrótowce.

Wczoraj, wraz z moją nieco szaloną kuzynką opracowaliśmy zalążek niesamowitego systemu skracającego nazwy świąt wszelakich. Na pierwszy ogień poszły
BN - Święta Bożego Narodzenia
WN - Święta Wielkanocne
3K - Święto Trzech Króli
3M - Święto Konstytucji 3-go Maja
1M - Święto Pracy
BC - Boże Ciało
NR - Nowy Rok
ZS - Zesłanie Ducha Świętego (Zielone Świątki)
WP - Święto Wojska Polskiego
WŚ - Wszystkich Świętych
ŚN - Święto Niepodległości.
Można zgłaszać dalsze propozycje. Skrót jednak powinien być dwuliterowy (cyfrowy), nie powielający dotychczas istniejących. Miłej zabawy.

wtorek, 2 listopada 2010

Bass Groove.

Z lektury wcześniejszych postów łatwo mogłeś, drogi czytelniku, wywnioskować, że aktualnie jestem na etapie spełniania marzeń z dzieciństwa. Błogie czasy braku świadomości problemów tego świata sprzyjały rodzeniu się w moim nieco pokręconym umyśle różnych idei. Około 90% z nich mieściło się w przedziale "Niewykonalne". Pozostałe, jako osobnik podobno dojrzały, dysponujący - przynajmniej chwilowo - własnym dochodem, staram się w mniejszym lub większym stopniu spełnić. Z dokonanych można wymienić np. zakup porządnego roweru, a swego czasu także porządnego komputera, który się nawiasem mówiąc nieco zestarzał. W rowerze pozostały może z trzy inwestycje do ideału. Co do komputera, to narazie jestem na etapie przekonywania Żabki o konieczności nabycia laptopa dla niej. Większych inwestycji w komputer nie przewiduję, bo pochłonęły by pewnie fortunę. Pozostanę na ten moment przy inwestycjach w bezprzewodowość. Na pierwszy ogień poszedł pad (gra w fotelu - bezcenna), na drugi pójdzie mysz. Klawiatura poczeka na fajniejsze modele wireless. Nie o tym jednak chciałem pisać. Po latach poświęconych technice (technikum) i humanistyce (studia) przyszła w końcu pora na sztukę. Przez małe esz. Jakieś dwa lata temu, w okresie głębokiej depresji, połączonej z chwilową kontestacją dotychczasowego stylu życia, postanowiłem nauczyć się grać na gitarze basowej. Uprzedzam wszelkie pytania. Gitara, bo to najbardziej cool instrument, a basowa bo uwielbiam instrumenty rytmiczne, niskie tony i - co nie pozostaje bez znaczenia - w podstawowej wersji ma tylko cztery struny. Łapiąc sprzyjający wiatr zmian udało mi się w końcu kupić piecyk basowy. Niewielkie combo o szokującej mocy wyjściowej 15W. Wystarczy, aby ogłuszyć sąsiadów rytmicznym fałszem, naśladującym temat "Mission Impossible". Z resztą docelowo z comba pozostanie jedynie obudowa, bo flaki się wymieni. Przeprowadzilem już wstępne rozmowy z Tomaszulem na temat konstrukcji wzmacniacza basowego DIY, ale narazie chłopak nie wierzy w siebie... Pierwszy krok do mojej międzynarodowej kariery jako gwiazda rocka został zatem poczyniony. Drugim będzie nabycie gitary i innych parafenaliów przemysłu muzycznego (taktometr, stroik, kable, stojak na gitarę). Ponieważ na instrumentach narazie znam się jak kot na kwaśnym mleku, udałem się do lokalnego Mistrza basowego z następującym zapytaniem: "O, Mistrzu, powiecże mnie niegodnemu, ile kosztuje zacny instrument dla bardzo początkującego basisty?". On potarł w zadumie czoło i rzekł: "Zaprawdę powiadam Ci, mój młody padawanie, że za półtorej paczki coś w miarę przyzwoitego się znajdzie.". Ja mu na to: "Chybaś z byka zleciał! Znaczy zbyt ubogi żem, Mistrzu, na takie kwoty...". A on: "Masz tu adres sklepu zacnego, powołaj się na mnie, a rabat dostaniesz.". I to wszystko. Żadnych porad, konkretów, nic. Nieco rozczarowany złapałem karteczkę z adresem i... Do tej pory z nią łażę. Poważnie jednak liczę, że do końca tego roku będę już brzdękał na gitarze. Za ułamek proponowanej ceny. Na koniec nagie zdjęcia piecyka.

TU BĘDĄ ZDJĘCIA ;)

piątek, 29 października 2010

Hydraulika i wirtualny lód.

Miało być o wzmacniaczu basowym (narazie jedynym elemencie mojego wyposażenia basisty), ale nie chce mi się go z pudła wyciągać, żeby robić fotki... Ogólnie znowu wpadam w jakieś niechciejstwo i trzeba z tym walczyć. Z najistotniejszych wydarzeń ostatnich dni niewątpliwie pierwsze miejsce zajmuje wizyta panów od wymiany rurek. Dla niewtajemniczonych w bieżącym roku wyborczym administrator budynku, który mam szczęście zasiedlać zdecydował, że niezbędna jest wymiana pionów wodnych i kanalizacyjnych. Piony takie w moim lokum są dwa: w kuchni i łazience. Wymiana w kuchni odbyła się pod moją nieobecność, pod czujnym nadzorem mojego stwórcy (ojca). Okazała się bezbolesna gdyż 99% kucia murów wypadło u sąsiadów zza ściany BUHAHAHA (złowrogi śmiech). Druga część odbyła się w ubikacji. Miałem przyjemność osobiście doglądać postępów prac. Wesoła ekipa w składzie około 9 chłopa - nigdy nie przyszli razem, a chodzili non stop i coraz to nowe twarze. Zapomniałem już, jak to jest pracować w wyłącznie męskim towarzystwie. Ostatni raz to było 24 lipca 2004 r. Szmat czasu. W każdym razie panowie raczyli się wzajemnie drobnymi uszczypliwościami. Na przykład pan z delikatnie odstającymi uszami tradycyjnie zwany był "Plastusiem", ale na tym nie koniec! Tenże sam pan zajrzał przez ramię drugiemu na jego robotę i usłyszał "co się tak patrzysz tymi uszami". Rewelacja. Czasami brakuje mi takiego odstresowania. Kolejny z panów zajęty był śpiewaniem i to w języku angielskim! Do tego znał tekst i nie przekręcał słów! U mnie +10 do szacunku. Może chłopak z powodzeniem robić karierę na zachodzie, tym bardziej, że to on zajmował się zgrzewaniem rurek wodnych, które od pierwszego razu nie ciekły. Na pocieszenie fotka Polskiego Hydraulika (R) na zagranicznej fuszce:



Wspomnę też, że nawiedził mnie ostatnio mój najlepszy kumpel z technikum. Wiele z moich wspomnień szkolnych wiąże się właśnie z nim. Niektóre są naprawdę bulwersujące, więc ich nie przytoczę, ale jedną się podzielę, jako wstępem do dalszej opowieści. Otóż nie jest tajemnicą, że lubię grać w gry komputerowe. Nie jest to bynajmniej nowe zjawisko dla mnie, bo ciągnie się od ho-ho, albo jeszcze dawniej. Tak się składa, że Łukasz też lubi. Pod koniec średniej szkoły przeżywaliśmy prawdziwy szał na punkcie gry NHL (wówczas 98 i 99). Szał był tak głęboki, że sięgał daleko poza samo przesiadywanie przed monitorem w domu. W piątej klasie technikum przeniesiono nas do inne szkoły, z uwagi na likwidację poprzedniej. Ku naszej wielkiej radości niedaleko nowej szkoły znajdował się klub PlayStation, w którym traciliśmy ogromne pieniądze i przez który opuszczaliśmy masę lekcji. Do dziś mam wyrzuty sumienia w stosunku do kilku nauczycieli. Zwłaszcza przepraszam dra L., który miał nieszczęście mieć często ostatnie zajęcia z nami. Tak czy inaczej, rozegraliśmy setki meczy, zwłaszcza New York Rangers vs. Vancouver Canucks. Vancouver to ulubiona drużyna Łukasza, a NY moja. Legendarnymi zawodnikami dla nas byli Teppo Numinnen, Markus Naslund, Wayne Gretzky i Mike Richter.
To były czasy!



Pamiętam także, że w intro tejże gry pojawiła się piosenka Heroes, cover Davida Bowie wykonany przez The Wallflowers. Ta sama, później została wykorzystana w remake'u Godzilli. Jeszcze niezapomniany dla mnie moment w intro, to wstawki komentarza sportowego "Barnaby shoots... And scores!". Z resztą zobaczcie sami.




piątek, 22 października 2010

Z igły widły.

Popularne przysłowie "robić z igły widły" odnosi się najczęściej do drobnostek, które ktoś demonizuje i robi z nich problem nie do przejścia. Zawsze starałem się myśleć pozytywnie i omijać bądź przeskakiwać trudności. Praca ostatnio jednak mi udowadnia, że za słabo się staram.
Okazuje się zazwyczaj, że rozwiązanie jakiegoś małego problemu ciągnie za sobą jedynie pojawienie się pięciu większych. Pisałem kiedyś, że lubię pracę koncepcyjną... Ale, do jasnej cholery, nie na akord! Tworzenie koncepcji pracy w ramach realizowanego projektu na kolejny rok to pasmo pojawiających się zewsząd kłopotów. Lawirujemy po morzu problemów, najeżonym rafami przepisów (zazwyczaj sprzecznych), omijając mielizny polityki i wzajemnie znoszących się interesów różnych wpływowych osób i grup. A człowiek sobie w duchu myśli, że fajnie by było zrobić coś fajnego, innowacyjnego, czy (Boże uchowaj) spektakularnego. Na szczęście już można powoli wrzucać luz, zbliżając się do portu weekend. Miłego wypoczynku drodzy czytelnicy. Ja zbieram siły do starcia z kolejnymi czterdziestoma (czasem ponad) godzinami aktywności zawodowej. A narazie...


czwartek, 14 października 2010

A było tego ponad 100...

Znowu dopadła mnie niemoc twórcza. Długo wahałem się, co napisać. Zaglądałem na bloga, trochę poczytałem innych blogów, poczytałem swój, zamykałem. Wąchałem się z nim niczym pies w czasie cieczki. Przy okazji pragnę zauważyć, że naciskając guzik "następny blog" na mojej stronce z zadziwiającą częstotliwością pojawiają się blogi o treści cokolwiek kościółkowej. Na szczęście różnych wyznań... Żeby nie rozwlekać się za bardzo napiszę tylko, że definitywnie zakończyłem studia podyplomowe. Obrona poszła nieźle. I okazało się, że rozpędem zacząłem rozglądać się za kolejnymi studiami. Koleżanki w pracy stwierdziły, że oszalałem. Przerwa jednak jest konieczna, więc ten i przyszły rok odpadają. Może 2012 (jakże znaczący) przyniesie jakieś rozstrzygnięcia w tej kwestii. Drugim ważnym wydarzeniem był zdany przez moją Żabkę zawodowy egzamin państwowy w - uwaga - Warszawie. Spisała się dziewczyna. Należy nadmienić, że w tym samym czasie ja udałem się na ostatnią daleką wycieczkę rowerową w tym roku. Plan obejmował dotarcie do Wisły. Jest to około 110 km drogami i jakieś 87 km w linii prostej. Oczywiście w swojej ogromnej naiwności liczyłem, że nasza trasa przebiegać będzie jak najbliżej linii prostej. W wyprawie wzięli udział także Marcin i Łukasz.
Na zdjęciu Łukasz i ja. Miejsce: chyba nad Brennicą.
Bezczelnie skorzystałem ze zdjęcia wykonanego przez Marcina.
Już początek okazał się dosyć feralny. Pękła w moim rowerze linka tylnej przerzutki. W tych okolicznościach do Tych dojechałem na jednym przełożeniu. Jakoś dałem radę. Na szczęście tam, przy samej drodze znalazł się sklep rowerowy, który o dziwo był już otwarty. Ot, taki ewenement: w tygodniu od 10:00, w soboty od 9:00. Miła obsługa udostępniła mi niezbędne narzędzia i sprzedała linkę. Zadowoleni z dobrze wykonanej roboty wyruszyliśmy w dalszą trasę. Posiłek energetyczny w Pszczynie, krótkie błądzenie w okolicach Goczałkowic Zdroju i upadek teorii o fakcie, że Cieszyn znajduje się na trasie z Skoczowa do Wisły wypełniły kilka kolejnych godzin. Za Skoczowem, będąc pewnym, że limit awarii już wyczerpałem, ślepy los zdecydował, że należy zrewidować ten pogląd. Na malowniczej trasie rowerowej, ciągnącej się lewym brzegiem najprawdopodobniej już Brennicy, odpadło w moim wychuchanym rowerku lewe ramię korby. Krótkie poszukiwania dały rezultat w postaci śruby - winowajczyni, która nie pytając o zgodę wykręciła się z suportu. Przebywając w dziczy i dysponując podstawowym zestawem narzędzi zamocowałem wyżej wymienione ramię. Trzymało na słowo honoru, więc przyszło mi wkładać znacznie więcej siły w pedałowanie prawą nogą. Jechaliśmy (podobno) wiślanym szlakiem rowerowym. Po kilkunastu kilometrach okazało się, że zamiast zbliżać się do Ustronia, jesteśmy niemal w Brennej.Czując, że prawa noga przestaje dawać radę załamałem się nieco. Po ostatecznym ustaleniu faktycznego miejsca pobytu, okazało się, że musimy objechać Równicę od północy. Szczęśliwie droga wypadła asfaltem. Jednak noga dawała się we znaki coraz bardziej, a górka była coraz bardziej stroma. Po raz pierwszy od niemal trzech lat musiałem uznać jej wyższość i zrobić ją z buta. Ostatni raz zrobiłem tak bodaj w 2007 roku. Cóż, trzeba było przełknąć gorycz porażki. Zdobycie szczytu tejże odnogi Równicy wcale nie oznaczało, że po drugiej stronie będzie zaraz zjazd. Trzeba było się jeszcze pomęczyć na równym, żeby pocieszyć się pędem w okolicach 60 km/h niemal do samego centrum Ustronia. Tam, stwierdziwszy, że nieco czasu do pociągu zostało udaliśmy się na fast food. Fast zostało jedynie w nazwie, bo obserwując ruchy kolesia przygotowującego jedzenie w żaden sposób nie można było w stosunku do niego użyć tego przymiotnika. Nawiasem mówiąc sama żarłodajnia nosiła dumne miano "Orient Express". Śpieszę wyjaśnić, że żadnych orientalnych ludzi tam nie było, a co do ekspresu, to nie ma co się bardziej rozwodzić. Przed wieczorem zimno zaczęło się robić i nieco dygotaliśmy stojąc na peronie jedynym, przy torze jedynym... Po krótkich perturbacjach związanych z prawie-że zajęciem miejsc w klasie pierwszej, odetchnęliśmy z ulgą zasiadając w wagonie dla osób z większym bagażem podręcznym, który spośród licznych zalet (był pusty, mieściły się w nim rowery, był pusty, był oświetlony, był pusty) charakteryzował się czynnym ogrzewaniem. W pociągu właśnie dowiedziałem się, że Żabka zdała. Do domu wróciłem z Katowic Ligoty tempem spacerowym. Dość powiedzieć, że odkryłem także pękniętą szprychę w tylnym kole. To na szczęście wyczerpało limit pecha na ten dzień. Za to spojrzenie na licznik utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto było. To niewielkie urządzenie, niewzruszone moim nagłym atakiem radości wskazywało 122 km z niewielkim hakiem. Muszę jeszcze dodać, że jazdę na jedną nogę przypłaciłem ostrym bólem kolana i lekkim utykaniem przez dwa dni.  
Wieczorem przyszło mi jeszcze odebrać Żabkę z centralnego dworca PKP w Katowicach, gdzie natknąłem się na wyprzedaż w antykwariacie. Stałem się dzięki temu posiadaczem kilku książek Aleksandra Dumasa.
Niedzielę spędziłem leniwie, zmęczony po wyprawie, podrzemując, podjadając i generalnie się obijając. Za to od poniedziałku zaczął się młyn. W pracy sporo zadań, które jak się okazało, zaczęły się nawarstwiać niezależnie od mojej woli. O tym jednak innym razem.

czwartek, 23 września 2010

Kto się nie rozwija, ten się cofa.

Jak łatwo zauważyć, od dziś Niecodziennik cieszy się nowym nagłówkiem. Zaplanowałem jeszcze kilka zmian, a conajmniej dwie z nich wymagają znajomości HTML. Z tego też powodu zmiany będą wprowadzane powoli, etapami i przez długi czas. Przewidywany termin otwarcia Niecodziennika 2.0 to czerwiec 2011. Jeśli kogoś dziwi, dlaczego tak młody blog już się zmienia, to już spieszę z wyjaśnieniem, że od narodzin ostatecznej idei blogowania do publikacji wersji 0.8 upłynęło 2 dni, a samej pracy nad wyglądem bloga poświęciłem mniej niż godzinę. Śledzący blog od początku wiedzą, że wersja 1.0 pojawiła się zaraz następnego dnia, po sugestiach czytelników. Poza tym, jak mawia znajoma radczyni - "tylko krowa nie zmienia zdania, więc bym jeszcze coś tu zmieniła". I zmiany będą. Mam nadzieję, że na lepsze. Uwagi proszę kierować w komentarzach. Na zakończenie wspomnę tylko, że ekstra literki pobrałem ze strony joemonster.org. Polecam.

środa, 22 września 2010

Myśli nieuczesane.

Paskudny żar lejący się z nieba przez szyby nie pozwala się skupić. Co prawda szyby zyskały całkiem pokaźną warstwę filtrującą w postaci kurzu, jednak nic to nie daje. Stąd wniosek, że okna brudne są tak samo dobre jak czyste. No nie, są lepsze bo mają dodatkowo brud! W ten oto sposób udało mi się naukowo udowodnić bezsens sprzątania. Bo po co robić coś, po czym jest czegoś mniej? Praca, zwłaszcza ciężka, powinna przysparzać dóbr, a nie zubażać.
Ot, widać że słońce rzuciło mi się na mózg.
Wczoraj, po pełnym napięcia oczekiwaniu, udostępnione zostało demo Civilization V. Tym, co nie znają tematu nie tłumaczę, bo to skomplikowane, a ci co znają rozumieją. W każdej jednak beczce miodu znajdzie się łyżka dziegciu. Ponieważ nasi zaoceaniczni sojusznicy w ramach NATO, czyli Amerykanie, otrzymali wczoraj pełną wersję gry (choć my, Europejczycy, musimy czekać do piątku) wiemy już, że nie ma w tej grze trybu hotseat. Podobno ma się pojawić w łatce do miesiąca po premierze. Zobaczymy, zobaczymy. Oznacza to tyle, że nie będę mógł z Żabką grać wspólnie w Civkę na jednym komputerze. I tu dochodzimy do problemu zasadniczego: nie mam drugiego komputera, ani kasy na niego. Mam nadzieję, że twórcy pod wpływem społeczności się pospieszą. Demo póki co jest git. Trzy cywilizacje do wyboru i sto tur gry. Zainteresowanych zapraszam na http://www.steampowered.com/, można pobrać i zagrać.
W ramach zmagań pancernych wczoraj zbliżyłem się o 10000 pkt. doświadczenia do T-44. Jeszcze 30000 i będę rządził. Kwestię uzyskania 2000000 kredytów pozostawiam na dalszym planie. Może się uzbiera...
Żabka w swojej wspaniałomyślności zgodziła się na zakup kontrolera X360 do naszego PC. Coś czuję, że zbliża się piłkarska jesień. W końcu FIFA 11 po raz pierwszy od wielu lat przeszła głęboki lifting i wygląda naprawdę świetnie.
Przy okazji. Szukam kabla HDMI o długości 5,5 do 6 m za rozsądne pieniądze. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, niech się zgłosi.

wtorek, 21 września 2010

Lubienia.

Słowo się rzekło, kobyłka u płota. Odwlekałem, odwlekałem, ale w końcu i tak trzeba się tego podjąć. Oto subiektywna lista rzeczy, które lubię najbardziej, a którą kazała mi stworzyć Asia. Oczywiście nic tu nie jest do końca przemyślane, a kolejność może się różnić w zależności od dnia i nastroju.
#1 Najbardziej lubię swoją Żabkę. Jesteśmy ze sobą już taaak długo, a mimo to dalej jest fajnie. Jest wyrozumiała, dba o mnie i pozwala na różne zachcianki i dziwactwa.
#2 Mroczne futrzaki, czyli nasze dwa koty - chudzielec Falka i grubasek Tola. Nadają nowy sens znaczeniu słów cierpliwość. Poza tym pokazały mi, jak wygląda prawdziwe szaleństwo.
#3 Rower. Wypieszczony, choć ostatnio nieco niedomyty. Każdy kilometr nawinięty na jest dla mnie cenny, a było ich od 2007 roku ponad 10 000. W tym czasie zmieniał on wielokrotnie oblicze, ale dusza jest dalej ta sama. Należy dodać, że lubię samodzielnie grzebać w moim rowerze.
#4 Praca koncepcyjna. Chciałbym znaleźć taka niszową pracę, która polegała by na wymyślaniu przeróżnych rzeczy, procesów, działań. Wprowadzanie wymyślonych koncepcji w życie jest już dla mnie niezwykle męczące.
#5 Gry komputerowe. Taka pozostałość z dzieciństwa. Nie ma tu czego precyzować. Ostatnio szczególnie do gustu przypadły mi gry rytmiczne (vide Rock Band) oraz World of Tanks.
#6 Powroty do domu. Jednak jestem domatorem. Każdy powrót bardzo mnie cieszy, zwłaszcza jeśli jest to powrót z pracy.
#7 Pizza. Nie mogłem się powstrzymać, musiałem to powiedzieć. Jestem uzależniony.
#8 Asia i jej non sagrada famiglia. Częściej się musimy spotykać. Nasze rodzinne koncerty niedługo przejdą do historii.
#9 Zmęczenie po wycieczce rowerowej. Kocham to uczucie upływu wszystkich sił i ich odzyskiwania, po prysznicu, w łóżeczku, z Żabką przy boku i pilotem telewizora w ręce.
#10 Nowinki techniczne. Jak każdy facet jestem trochę gadżeciarzem. Lubię nowe telefony, części do komputera (i generalnie składać komputery) itp.
Oczywiście rzeczy, które lubię jest znacznie więcej, a tych, których nie lubię co najmniej drugie tyle. Na bój na lubienia wyzywam Fabka, który ma tylu znajomych, że wyrobi spokojnie dodatkowo limit moich 9 brakujących.

poniedziałek, 20 września 2010

Weekend, weekend.

No i weekend minął. Było rozrywkowo i było też daleko... Zakupowo i nerwowo też było. Piątkowe popołudnie zaczęło się od wysokiego C. Koncert Rock Band pozwolił na odstresowanie po długim tygodniu intensywnej pracy, w ramach którego udało się mojemu Zespołowi zamknąć ważny, terminowy i ciężki temat. Relaks więc był jak najbardziej na miejscu. Z uwagi na konieczność wyjazdu następnego dnia bladym świtem zmuszony byłem odmówić sobie napojów wyskokowych. Dało mi to niesamowitą okazję obserwacji tego typu imprezy na trzeźwo. Po tym doświadczeniu stwierdzam, że jednak lepiej się upić ;-). Sobotni ranek rozpoczął się dla mnie ostrym dźwiękiem budzika, wzywającego do drogi. Plan obejmował swego rodzaju "wash & go", czyli zakupy i odwiedziny u teściów. Zakupy były, i owszem, i to nie byle jakie, bo wymagały przeniesienia przestrzennego aż do Bielska - Białej, do centrum handlowego "Sarni Stok". Bardziej szczegółowo: chodziło o odwiedziny w szeroko zachwalanym outlecie T.K.Maxx. Podczas spaceru pasażem rzeczonego centrum natknęliśmy się na sklep zoologiczny, na którego wystawie wesoło kicały króliczki - miniaturki (zwłaszcza sympatyczny okazał się jeden kłapouch), spał jeżyk albinos i fretka, również albinoska. Uwagę przykuwały także karteczki w zabawny sposób zakazujące pukania w szyby akwariumów (np. "Nie pukaj, ja tu pilnuję!", albo "Kiedy pukasz, ja się boję!"). Po odciągnięciu mojej żonki od zwierzątek, co wymagało obrazowego przedstawienia skutków kontaktu np. króliczka z naszymi mrocznymi futrzakami, udaliśmy się do naszego głównego celu podróży. Oczywiście życie jak zwykle zweryfikowało bujne wyobrażenie na temat "galopujących promocji" i obniżek do -60%. Owszem, spotkaliśmy się tam z tej skali obniżką ceny, jednak cena po obniżce również nie zachęcała do zakupu (przecena z 1800 zł na 720 zł itp.). Przeglądnęliśmy solidną kolekcję odzieży damskiej, co przyniosło skutek w postaci spodni odpowiednich na rower oraz skakanki z obciążnikami. Druga tura to wizyta na dziale męskim i dziecięcym. Ten ostatni o mało co ominęli byśmy, gdyby nie fakt, że dział ten znajdował się zaraz przy schodach. Oglądnęliśmy więc kombinezoniki dla niemowlaków w przeróżnych kolorach. Wizyta w dziale z odzieżą męską przyniosła więcej rezultatów. Za rozsądne pieniądze udało mi się kupić marynarkę sztruksową w kolorze grafitowym oraz kurtkę, taką na marynarkę. Na zakończenie odwiedziliśmy Empik w celu zakupu atlasu samochodowego Polski. Z uwagi na prawdopodobną awarię GPS postanowiliśmy podróżować oldschoolowo. I tak z mapą w dłoni udaliśmy się w drogę z Bielska do Bochni. Lekko nie było. Ponieważ moja żabka nie czyta raczej map, pilotem była kiepskim. Na szczęście udało nam się ominąć tylko jeden zjazd, a do tego na czuja dojechać do Wieliczki. Na wieś trafiliśmy koło godziny 15:00, nieco skłóceni, głównie z mojej winy. Tego samego dnia postanowiłem odkupić winy zabierając teściów na zakupy do "gminy". Wieczorem padłem jak kawka, nawet nie zdążyłem wszystkim powiedzieć dobranoc. Nowy dzień okazał się chłodny, ale przynajmniej bez opadów. Jakoś tak leniwie było od samego rana. Obejżeliśmy relację filmową ze ślubu i wesela Sołtysa. Dobrze, że nas tam nie było. Doczekałem tylko do obiadu, po czym udałem się na sjestę, w czym dzielnie sekundował mi teść. Popołudnie minęło na leniwych pogwarkach na tematy mało istotne, a mimo to niejednokrotnie prowadzące do napięć - polityka i emerytury i ich oboczności (ZUS, KRUS, szkodliwość emerytów dla budżetu państwa). Wczesnym wieczorem wyruszyliśmy w drogę powrotną, w ramach której urządziliśmy małą przerwę na szejka waniliowego. W efekcie wypadu zarobiłem niemal 300 km do przebiegu samochodu, kilka słoików z konserwowanymi ogórkami, papryką itp. oraz trochę mrożonych grzybów. Wspomnę też o "Sezonie na Lebra", czyli szwędających się wszędzie "naukach jazdy". Potrafią skutecznie zniechęcić do jazdy, zwłaszcza kiedy jadą przed Tobą drogą pod Pieskową Skałą... Acha! Lubienia jutro. Ale pamiętam!

czwartek, 16 września 2010

Lepiej na mokro!

Wczoraj po odbyciu ośmiu godzin katorżniczej pracy na rzecz mojego chlebodawcy, powróciłem w domowe pielesze. Z podwójnym zadowoleniem przekroczyłem próg domu - po pierwsze, bo za chwilę żarło, a po drugie bo szykowała się wycieczka rowerowa z Tomaszulem. Co prawda drżało me serce, czy za chwilę nie zadzwoni telefon z informacją, że jednak pada i nie warto nigdzie iść... Jednak Tomaszul okazał się być twardszym zawodnikiem, niż przypuszczałem i zadzwonił jak byłem w połowie drogi do jego domostwa - za późno! (tu następuje demoniczny śmiech) Co prawda chwilę oporował, lecz w finale poległ podwójnie: i pojechał na wycieczkę, i założył wątpliwej urody bluzę Nike. Wycieczka udała się wyśmienicie. Tempo rozrywkowe umożliwiało obserwację przyrody (dwa bociany, jeden zając i jeden kot). Przyjemnie ciepły wiaterek rozwiewał mi zarost, a deszczyk (i woda spod kół) chłodziły oblicze.Tomek mimo pewnych problemów wagowych nie poddawał się, co daje niejakie widoki na poważniejsze wyprawy w przyszłości. Zmęczony, wpadłem wprost pod prysznic i do łózia.
Poruszyć należy także kwestię "Gry w lubienia", do której zostałem wyzwany przez Asię.Jednak z wypełnieniem wszelkich obowiązków wstrzymam się do jutra, gdyż muszę się zastanowić, co tak naprawdę lubię i skompletować listę osób, których poproszę o udział w grze (z tym będzie prawdziwy problem...). Lubienie więc jutro.

środa, 15 września 2010

O poważnym niepoważnie.

Analizując dane podawane miesięcznie przez lokalny Powiatowy Urząd Pracy można by dojść do optymistycznego wniosku, że kryzys ekonomiczny miasta zanadto nie dotknął. Stopa bezrobocia w grudniu 2009 r. wynosiła 7,1%, przy czym na początku tegoż roku oscylowała bardzo blisko 6%. Rok 2010 przyniósł dalsze pogorszenie sytuacji, co zaskutkowało bezrobociem na poziomie 8,3%. Teraz cieszymy się wszyscy z spadku do 7,3%. Tyle liczb. Ale tak naprawdę co się za tym kryje? Ekonomista powiedział by, że w wyniku spowolnienia gospodarczego rynek pracy zareagował zmniejszoną podażą - nie było to co prawda zjawisko lawinowe i na dużą skalę, ale jednak. Natomiast wiosna i lato to tradycyjnie już zwiększone zapotrzebowanie na pracowników w rolnictwie i budownictwie. Czyli możemy spodziewać się ponownego załamania trendu na rynku pracy w ciągu najbliższych miesięcy. Socjolog podszedł by do problemu od innej strony. Stopniowy wzrost stopy bezrobocia powiększył znacznie grupę osób zagrożonych wykluczeniem społecznym. Spowodowane jest to brakiem społecznej odpowiedzialności zwłaszcza największych pracodawców w regionie, a przekłada się na spadek przeciętnych dochodów w rodzinie dotkniętej problemem bezrobocia, zaburzeniem wśród osób bezrobotnych poczucia bezpieczeństwa i obniżeniem samooceny, co negatywnie wpływa na mobilność na rynku pracy. I koło się zamyka. Co śmieszniejsze, obie wersje są prawdziwe.
Mądrości mądrościami, a co ja na ten temat myślę?
Polski rynek pracy, podobnie jak większość struktur sterowanych w Polsce odgórnie (nie łudźcie się: krajowa agencja zwana "Rynek Pracy", Wojewódzki Urząd Pracy, Powiatowy Urząd Pracy) charakteryzuje się ogromną bezwładnością i niedostosowaniem do warunków lokalnych. Co prawda poszczególne PUPy prowadzą różnego rodzaju badania na lokalnym rynku i tworzą opracowania, ale nie przynosi to zazwyczaj wymiernego efektu. Wielokrotnie o tym wspominałem różnym osobom, które zwykle się ze mną w tej kwestii zgadzały: myślenie strategiczne w naszym kraju leży! Nawet jeśli tworzy się strategie rożnego rodzaju, to są one zwykle pisane na kolanie, nie przystają do rzeczywistości i nikt się nimi nie przejmuje. Strategiczne działanie prowadzi jak po sznurku do wyznaczonego celu w wyznaczonej perspektywie czasowej. Oczywiście każda strategia powinna być poparta solidnymi badaniami i być okresowo ewaluowana i poprawiana.
Co ja tam jednak wiem, maluczki. Dodam jeszcze tyle, że działanie strategiczne w biznesie, gospodarce, polityce społecznej i na wojnie jest dokładnie takie samo: zwiad, plan, atak zakończony sukcesem lub odwrotem, co skutkuje poprawą planu i kolejnym atakiem. W świetle tego wolę jednak postrzelać sobie z mojego wiernego T-43 w WoT, tam przynajmniej tych piętnastu ludzi potrafi się zgrać dla wspólnego sukcesu.

wtorek, 14 września 2010

Długo nieobecny.

Długo, a długo przyszło czytelnikom czekać na kolejny wpis na blogu. Moi lojalni fani ;), do których od wczoraj należy także moja ukochana żona zaczęli wypominać mi słomiany zapał, brak systematyczności i inne wady tak, jakby wcześniej nie mieli pojęcia o tym, że posiadam je niemal od urodzenia. Połechtany jednak prośbami bliskich wracam na łono publikacji elektronicznych. Na początek należalo by wyjaśnić, co się właściwie ze mną działo przez okrągły miesiąc. Otóż trzy bajeczne tygodnie pławiłem się w lenistwie dzięki uprzejmości chlebodawcy, który zgodził się na udzielenie mi urlopu wypoczynkowego na ten nieprzyzwoicie długi okres czasu. Oczywiście z szumnych planów urlopowych wyszło niewiele, żeby nie powiedzieć, że nie wyszło nic. No, tak źle to nie było! Mimo kryzysu finansowego udało się pojechać na wieś do szacownych rodzicieli mojej małżonki. Ot tygodniowa wycieczka do niemal dziczy, gdzie PKS nie dociera (za to dociera niejaki "Telesfor", czyli taki minibus). Pogoda była w kratkę: rano słońce, w południe deszcz, wieczorem słońce i tak na zmianę. W ramach tej wyprawy musiałem podjąć się czynności związanych z dostosowaniem domku teściów do standardów UE. Moje działania ograniczyły się co prawda do demontażu szaf ubraniowych, ich transportu i ponownego montażu w innym miejscu oraz grzebalnictwa ziemnego, prowadzącego do usunięcia kostki betonowej z okolic obejścia domu. Ten zaszczytny wkład pracy fizycznej uzupełniłem o transport teściów do "Gminy" i okolicznego "Miasta", czyli Rzezawy i Bochni. Oczywiście nie zabrakło okazji do obfitego podlewania dni, które nie wymagały prowadzenia pojazdów mechanicznych, złocistym nektarem chmielowym. Ta część urlopu minęła szybko, łatwo i przyjemnie, a pozostałe dwa tygodnie tylko szybko. Z uwagi na różne okoliczności przyszło mi się zakolegować z kilkoma instytucjami publicznymi, które wzbudziły we mnie bardzo skrajne uczucia. Nie ma co jednak marudzić. W wolnych chwilach nadrobiłem kilka zaległości w bajkach Disney'a, na przykład nigdy wcześniej nie widziane przeze mnie Aristocats, czy Oliver i Spółka. Nie było mi dane natomiast spełnić swoich planów rowerowych. Myślę jednak, że przyjdzie na to czas, tym bardziej, że Tomaszul jakoś ostatnio przejawił zainteresowanie wypadem na rower. Nie ma to jak motywacja zewnętrzna. Wspomnieć należy również o ogromie czasu jaki mi ostatnio zabiera zabawa w czterech pancernych. Cała zabawa zaczęła się od informacji o zamkniętej becie gry World of Tanks. Udało mi się załapać na darmowy klucz i... się zaczęło. Miłośnikom broni pancernej z okresu 1920 - 1950 gorąco polecam, bo gdzieś jeszcze podobno klucze do bety są dostępne. Skażony syndromem Janka Kosa postanowiłem, że jedynymi słusznymi czołgami są T-34 i T34-85. Okazuje się, że jednak na polu bitwy tak różowo nie jest i trzeba dążyć do czegoś lepszego. Oczywiście produkcji CCCP, ponieważ jako były mieszkaniec Układu Warszawskiego mam do nich sentyment. Obecnie poruszam się po polach bitew T-43, a miejmy nadzieję, że wkrótce T-44. Z żołnierskim salutem żegnam wszystkich i "do wozu, przeciwpancernym ładuj!"
Hacienda la tormenta :)

niedziela, 8 sierpnia 2010

Urlop.

Po tylu dniach oczekiwania w końcu jest! Upragniony urlop. Czeka mnie teraz czas rozrywek i odpoczynku. Planuję jak naj mniej planować, bo im większe mam plany, tym mniej mi z nich wychodzi. 
Czas odpoczynku zacząłem od ciężkiej pracy fizycznej, czyli odpicowania bryki. Samochodu nie myłem już tyle czasu, że nieco wstyd. Dlatego sobotnie popołudnie spędziłem z szmatką i gąbką w ręku. Co prawda sam proces mycia powierzyłem niezawodnej myjni automatycznej na pobliskiej stacji benzynowej, ale na tym ie poprzestałem! Postanowiłem, że warto skorzystać z ładnej pogody i wypastować mój biedny, zaniedbany pojazd. Z właściwą sobie starannością wymyłem deskę rozdzielczą, wytrzepałem dywaniki i wymyłem szyby od środka. Czas spędzony we wnętrzu umilał mi audiobook "Narrenturm". Później zająłem się zewnętrzem pojazdu. I tu ponownie wymyłem szyby, wszystkie plastiki na zewnątrz samochodu i felgi. Na deser zostało mi pastowanie. Do połowy samochodu przeklinałem słońce, które powodowało, że pasta wysychała na karoserii przed wypolerowaniem. Podczas pastowania drugiej części puściłem kilka nieprzystojnych wiązanek w kierunku nadciągających chmur, zwiastujących opady atmosferyczne. Niestety, chmury pozostały głuche na groźby i ośmieliły się zrosić cały samochód, zarówno w części wypastowanej, co zmusiło mnie do dodatkowego polerowania, jak i niewypastowanej, co z kolei poskutkowało dodatkowym wysiłkiem w celu osuszenia blachy przed pastowaniem. Po około trzech godzinach walki dumny ze swojego dzieła wróciłem do domu. Co jakiś czas spoglądałem ku oknu, by nacieszyć się swoim wiekopomnym dziełem. Stan nieba dawał niejakie nadzieje na zachowanie wyniku pracy w stanie pierwotnym. Tyle w sobotę. A niedziela przyniosła nowe rozstrzygnięcie - deszcz od rana. Kolejna wiązanka w kierunku świata jako całości przyniosła poprawę pogody. Kolejnym istotnym faktem dnia był ślub sąsiadki z piętra wyżej. Byłem, zobaczyłem, życzenia złożyłem. Wszystkiego dobrego młodej parze! I oby im się ta międzynarodówka rozmnażała. A ja cóż... Wracam do rozrywek weekendowych, w tym do Rock Band, której "custom song" dedykuję wszystkim czytelnikom. (Nagroda specjalna dla tego, kto doczeka do końca filmu)

czwartek, 5 sierpnia 2010

W poczekalni.

Dziwne miejsce, jak na blogowanie. Poczekalnia gabinetu dentystycznego sprzyja rozmyślaniom egzystencjalnym. Pewnie bierze się to z kontemplacji nadchodzącego koszmaru. Nie żebym jakoś specjalnie się obawiał, ale te wizyty nie oznaczają niczego przyjemnego. Pozostaje jedynie czekanie. Masa ludzi przyszła.  Ciekawe, że wszystkim zęby padły w jednym czasie... No to do zabolenia.

środa, 4 sierpnia 2010

Kryzys przedurlopowy.

Wczorajszy dzień nie nastrajał mnie za bardzo do przelewania myśli na e-papier, więc trafiła się kolejna przerwa. Kilka wydarzeń dnia wczorajszego wymaga jednak dopowiedzenia. W pracy dzień jak co dzień. Za to po pracy nawiedzili nas Asia i Tomek. Spotkanko fajnie się rozwinęło, gadki - szmatki i tym podobne. Przy tejże okazji dokonaliśmy przekazania dwóch kości pamięci DDR2 512 MB każda, które puki co odmawiają współpracy. Jednym z tradycyjnych już punktów spotkania był krótki koncert Rock Band, który uwieczniła na fotografii moja Żabka. Zdjęcie zamieszczę popołudniu, kiedy uda mi się ją nakłonić do udostępnienia go w celu publikacji. Na deser na stół wjechała pizza z pobliskiej knajpki, a na zakończenie odbył się niepełny pokaz filmu "But Manitou". Film nieźle oceniany, mający moim zdaniem gigantyczne momenty (Ranger - Santa Maria, Santa Maria - Ranger, Zając - Ranger, Santa - Zając...) i kilka cytatów, które dzięki kunsztowi Bartosza Wierzbięty, są niemal kultowe. Tak więc wieczór minął w przyjemnej atmosferze rozrywki. Oby więcej takich wieczorów! A jeśli chodzi o tytuł postu, to zaczynam przeżywać kryzys, związany z niemożnością przyspieszenia czasu do urlopu. Jeszcze 3 dni. Z innych smutnych wiadomości - przegapiliśmy okazję na podziwianie Tour de Pologne live. Z niewiadomych przyczyn ubzdurałem sobie, że finisz w Katowicach będzie 4 sierpnia, a kiedy wspólnie odkryliśmy mój błąd, to nikt już niestety nie mógł prowadzić. Szkoda. Pozostaje liczyć na to, że w przyszłym roku Tour także nie ominie Górnego Śląska. Potencjalnie istnieje szansa obejrzenia finiszu na Równicy, ale wiązało by się to z koniecznością wzięcia dodatkowego dnia urlopu. Więc do przyszłego roku panie Lang...

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Grupa "Upał".

Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem lenia. Całkowicie poświęciłem go na drobne przyjemności, czyli jedzenie, popołudniową drzemkę oraz pseudo aktywność fizyczną, czyli gry komputerowe. Jednym słowem nic się nie działo, a czas uciekał przez palce.
Dzisiejszy dzień rozpocząłem od dramatycznej walki z trzydniowym zarostem, co omal nie zaskutkowało spóźnieniem do pracy. Na szczęście "omal się spóźnić" to znaczy "przyjść na czas", ale blisko było. Po piątkowych waletach nawet mi się jakoś humor poprawił i naszła mnie niespodziewana chęć do podjęcia w tym tygodniu aktywności zawodowej. Cały ranek dzielnie walczyłem z planami wydatków - nie pytajcie co to - w każdym razie bardzo żmudna robota, której zwykle unikam jak ognia szła mi dość gładko. Do czasu... Do czasu nastania nieznośnego sierpniowego upału, który zainicjował samoczynne wyłączenie co mniej istotnych części mózgu, w tym tych odpowiedzialnych za myślenie abstrakcyjne i logikę. Nie ma siły. Niczego już dzisiaj nie policzę. Na szczęście zawsze się znajdzie jakaś praca mechaniczna, którą i tak trzeba zrobić, a myśleć za bardzo przy tym nie trzeba. Zatem skończę dzisiejszy dzień na tworzeniu korespondencji zwrotnej z butelką wody mineralnej zapewnionej przez chlebodawcę w dłoni. Na popołudnie nie przewiduję żadnych esktraordynaryjnych wydarzeń, zatem to tyle na dzisiaj. Na zakończenie muszę nadmienić, że przerwa niedzielna była celowa i pewnie stanie się tradycją tego bloga. A na samiutki koniec słoneczna piosenka:

sobota, 31 lipca 2010

Gorączka sobotniej nocy.

No i wreszcie weekend. Wczorajszy wypad do lokalnej mekki piwa lanego można zaliczyć do jak najbardziej udanych. Wszystkie osoby, które deklarowały przyjście przyszły, pojawiło się też kilka niespodziewanych osób i jedna kompletnie niespodziewana. Forma dopisała i nasiadówka od 14:15 do niemal 23:00 zakończyła się bez dodatkowych nieprzyjemności związanych z nadużywaniem alkoholu. Podobnie jak dzisiejszy ranek. 
Wielki nam dzień nastał, bowiem miłość mojego życia zdecydowała się poprowadzić samochód aż do samego centrum sąsiedniego Zabrza. I poszło jej bardzo dobrze. Celem wyprawy była siedziba znajomego weterynarza, który narazie bez sukcesów usiłuje nasze kociaki pozbawić grzybicy uszu. Oczywiście okazało się, że nic nie jest proste, a zwłaszcza leczenie kudłatych pupili. Jeszcze prostota prostotą, ale koszty całej imprezy zapowiadają się przepysznie. Co zrobić? Zdrowie ponoć jest bezcenne. Żeby było jeszcze śmieszniej moja Żabka chyba się przeziębiła, bo źle się czuje, boli ją gardło i głowa, a w ogóle to większość dnia błogo przespała faszerując się specyfikiem na przeziębienie na literę G. Jest dzięki temu pomysłodawczynią tytułu posta. Dzień minął mi leniwie. Do tego stopnia, że zacząłem się przejmować marnowaniem czasu. Wytłumaczyłem to sobie koniecznością wypoczęcia. Wrodzony leniwiec się odezwał i nie było rady. Jutro Jak każdy rasowy, pracujący Polak wybieram się do hipermarketu na "Wielkie Zapasy". Pewnie jak zwykle kupimy więcej niż trzeba i przeważnie nie to, co planowaliśmy. Do jutra.

piątek, 30 lipca 2010

Porannik.

Dziś porannie, bo już odczuwam skutki depresji, na co składają się pogoda (leje jak z cebra i jest ciemno), pierwsze symptomy bólu mojej głowy i skutki wydarzeń kilku minionych dni. Stwierdziłem więc, że im dalej w las tym może być tylko gorzej i bardziej depresyjnie, a przecież smutów nikt czytać nie chce.
Dziś chwilę porozprawiam o wycieczkach rowerowych. Jest to mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu poza domem. Taka wycieczka dostarcza nie tylko tlenu do steranego organizmu, zwłaszcza jeśli ktoś pracuje za biurkiem, ale też konserwuje "tężyznę fizyczną" i pozwala podziwiać piękno okolicy. No, z tym pięknem bywa różnie, ale z siodełka roweru widać zdecydowanie więcej niż zza szyby pędzącego samochodu czy pociągu. Sama jazda sprzyja baczniejszemu przyglądaniu się okolicy. Co zauważyłem, często to co zauważamy jest zależne od nastroju i towarzystwa. Wycieczki rowerowe w moim przypadku dzielą się na 3 typy i jeden przymiotnik:

  • prawdziwe kolarstwo górskie - jedno- lub kilkudniowa wycieczka z rowerem w niższe lub wyższe góry, ostatnio niestety nieczęsto przeze mnie uprawiane ze względu na różne ograniczenia (albo nie ma z kim, albo nie ma czasu, albo nie ma za co). Podczas najbliższego urlopu postaram się zorganizować przynajmniej jedną taką wycieczkę.

  • 30 km - standardowy w moim wykonaniu dystans popołudniowej wycieczki, bo na mniej nie warto wyciągać roweru. Obecnie najczęstsza z moich form kontaktu z rowerem. Pozwala miło spędzić czas, jednocześnie nie zajmując go zbyt wiele w często napiętym harmonogramie dnia.

  • long range - wycieczki 100 km +, ostatnio bardzo, bardzo rzadkie. Zwykle odbywam je w towarzystwie zaprawionej w bojach rowerowych ekipie, która nie jeden tysiąc kilometrów na koło nawinęła. Zwykle odbywa się to w sposób spontaniczny, wyznaczany jest termin wycieczki i jej cel, od którego odległość zwykle nie przekracza 80 km w obie strony. Jednak już podczas samej jazdy następuje lawina pomysłów pod wspólnym hasłem "to pojedźmy jeszcze tam!", a dystans nieubłaganie rośnie. Szczęście jest kiedy kończy się w sumie na 120 km, a to już w przypadku braku formy lub zmęczenia oznacza, że kolejny dzień zostanie niechybnie wycięty z życiorysu. Dystans jeszcze większy oznacza radość z każdej, nawet najkrótszej przerwy i szczęście, kiedy kolega (z naciskiem na kolega) złapie gumę - bo to dłuższa przerwa :).

  • śladami "Carmageddonu" - może to być każda z powyżej wspomnianych wycieczek, charakteryzuje się jednak dużym procentowym udziałem dróg asfaltowych, a towarzysze maja skłonność do zauważania głównie zwierząt poległych w starciu z samochodami. 
Z informacji rowerowych muszę jeszcze nadmienić, że w roku bieżącym udało mi się całkowicie wyeliminować osprzęt Shimano w moim rączym rumaku. Jego dotychczasowe miejsce zajęła firma S.R.A.M. i jej oboczności. Jako przypomnienie koszmarów które dzięki tej firmie przeżyłem podczas niektórych wypraw, pozostały mu buty SPD właśnie Shimano, które o dziwo świetnie mi służą.

czwartek, 29 lipca 2010

Lajf is brutal.

O tym, że życie nikogo nie rozpieszcza nie trzeba nikogo przekonywać. Każdy niejednokrotnie odkrył niesprawiedliwość dotykającą jego samego albo i bliskich. Dzisiaj na własne życzenie stałem się ofiarą systemu. Ale trzeba być twardym, a nie miętkim i wszystko się jakoś ułoży. Niestety dwa ostatnie lata pokazują, że chyba nieprędko. Dość jednak pesymizmu. Miało być o kudłatych sublokatorach. A więc są dwie sublokatorki, znane również mrocznymi kudłaczami:
Falka...
i Tola:
Obie są wielkimi przytulasami z elementami chodzącego przewodu pokarmowego. Słodziaki. Mieszkają z nami już niemal rok i świetnie im to wychodzi. Dwie indywidualności z wieczną grzybicą uszu. Kiedyś postaram się zamieścić krótki film z walką zapaśniczą kotów.

środa, 28 lipca 2010

Introdukcja cz. II

Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią zaległy link do blogu Tomka: http://www.blog.boo.pl/. Wywiązawszy się z zobowiązań wobec "sponsorów" czuję się o wiele spokojniejszy. W związku z tym przepełniony spokojem ducha mogę przejść do samochwalstwa, ktore niechybnie skończy się kacem moralnym i chęcią zmiany postu... I tak ciągle, jak po sinusoidzie. 
Zadziwiająco często, spotykając nieznane dotąd osoby, po pierwszych zdaniach przepełnionych kurtuazją i różnymi "miło mi", "cała przyjemność po mojej stronie" kłamstewkach następują dwie potencjalne reakcje: albo od razu kogoś nie lubimy, albo dajmy mu szansę. Nie będę się tu rozwodził nad psychologicznymi aspektami takiego stanu rzeczy, bo nie o tym chcę napisać. Dość powiedzieć, że bardzo duże znaczenie ma tu wygląd naszego partnera w dyskusji. Do rzeczy. Jeśli ktoś od razu nie przypadnie nam do gustu, zwykle kończy się na zdawkowej wymianie rownoważników zdań - chyba, że zapowiada się dłuższy kontakt z daną osobą, wtedy jest szansa na rozwinieńcie sympatycznej znajomości mimo wszystko. Jeśli występuje przypadek drugi wtedy można spodziewać się, że w ciągu kilkunastu pierwszych minut rozmowy padnie pytanie o zainteresowania. Może nie wprost, ale w sposób umożliwiający identyfikację naszych preferencji. Przydługi wstęp służy tu jedynie wskazaniu tego, że nie zamierzam się cackać z czytelnikami i wyłożę swoje preferencje w odcinkach. A co! Niech będzie, że wszystkich czytających ten post lubię "na dzień dobry".
Na pierwszy ogień pójdzie muzyka, Temat w miarę neutralny. Określenie "w miarę" ma jednak swoje uzasadnienie, bo bywa, że tak niewinna rzecz budzi skrajne uczucia. Jeśli miał bym wybrać, czego lubię słuchać najbardziej, to oczywistym jest dla mnie stwierdzenie, że The Beatles. Zamiłowanie to zostało mi po nie wiem kim, bo w domu jak długo pamiętam rządziły niepodzielnie polskie zespoły bigbeatowe (Czerwone Gitary, Skaldowie, Niebiesko Czarni itp.) oraz, o zgrozo, polski rock (Maanam, Budka Suflera i inni).  Jakoś nie specjalnie kręciły mnie te klimaty - za wyjątkiem Urszuli, której "Dmuchawce, latwce, wiatr" do tej pory darzę sentymentem. Wpływ na mnie też w jakimś stopniu miała moja kuzynka, która słuchała Depeche Mode, Guns'n'Roses i innych w tym guście. Mnie się przez dyskografię przewinęło Roxette, Queen, Blur, Oasis. Wielką fanką Beatlesów jest moja żona, która miała znaczący wpływ na mój gust muzyczny. Ot i cała historia. Na zakończenie medley płyty "Abbey Road" w wykonaniu jun 626:

wtorek, 27 lipca 2010

No i się zaczęło...

Wiedziony instynktem lenia przez niemal pięć lat unikałem bloggowania jak ognia. A to trzeba dbać o regularność wpisów, a to nie ma tematu do pisania, a mnie się nie chce. Mimo wszystko uległem powszechnej modzie i nieco dałem się uwieść karygodnemu uczuciu zazdrości wobec mojej kuzynki i jej mena, którzy uprzedzili mnie w tym jakże szlachetnym działaniu, jakim jest dzielenie się swoimi przemyśleniami. Aby oddać sprawiedliwość wyżej wymienionym w moim pierwszym poście zamieszczam linki: http://www.kajecik.cba.pl/ i http://bloger.blip.pl/ oraz http://jam72.blip.pl/. Zatem wchodzić, oglądać i komentować! Jak narazie to jedyna forma wdzięczności na jaką mogę sobie pozwolić. Mam nadzieję, że ewentualni czytelnicy wspomogą w podziękowaniach.
Tyle tytułem wstępu.
Dzisiejszy dzień, z resztą jak cały tydzień, zaczął się od wielkiego niechciejstwa - począwszy od zebrania szlachetnego ciała z łoża, a skończywszy do przemieszczenia go w kierunku siedziby mojego chlebodawcy. O ciele wspominam całkowicie celowo, żeby naprowadzić Cię, drogi czytelniku, na trop questu, który podjąłem z początkiem tego roku. Quest sam w sobie banalny, jednak cel światły: postanowiłem odchudzić się nieco. Warto więc w tym miejscu odnotować, że czynię wyraźne postępy w tym kierunku i z wagi początkowej 105 kg, spadło do uwaga - 93 kg. Niesamowite. Założone 88 kg coraz bliżej, a o postępach, będę informował na bieżąco. Znaczący spadek wagi ściśle jest powiązany z moim zamiłowaniem do kolarstwa górskiego. Postanowiłem bowiem zbudować w tym roku kondycję umożliwiającą mi w roku 2011 starty w serii maratonów rowerowych. Jak będzie czas pokaże. Jak mówił Forrest Gump: "Tyle mam do powiedzenia na ten temat". Przynajmniej narazie. Było chwalenie się, to teraz może o sprawach bieżących:
W pracy masa pracy, minimum zapału. Czekam na urlop jak diabeł na duszę. Liczę, że będę miał okazję więcej czasu poświęcić rowerowi i budowaniu kondycji, nie zapominając oczywiście o obowiązkach wynikających z posiadania rodziny mieszkającej bliżej lub dalej.
W kolejnych odcinkach opowiem wam o moich zamiłowaniach (żeby nie męczyć na pierwszy raz) oraz kudłatych sublokatorach.