poniedziałek, 29 listopada 2010

Rock revolution.

W ostatnią sobotę listopada mimo przeciwności losu, śnieżycy, zmęczenia i ogólnego zniechęcenia dla wszystkiego, co ludzkie postanowiliśmy się socjalizować. My, to znaczy Asia, Tomek, Żabka i ja. Tradycyjnie socjalizacja odbywała się w towarzystwie napojów wyskokowych. Luźna rozmowa przekształciła się w niemal tradycyjny koncert Rock Band:




Film jest niskiej rozdzielczości, aby nie podrażniać zmysłu estetycznego potencjalnych widzów. Także w trosce o słuch i zdrowie psychiczne oglądaczy zastąpiłem oryginalny soundtrack filmu piosenką, którą graliśmy. Synchronizacja nieco szwankuje, ale wierzcie, że źródłowy dźwięk zdecydowanie nie rozpieszcza. Soundtrack to Papa Roach - The Time is Running Out (ułatwienie dla dociekliwych). Ponadto w ramach rockowania załączam fotkę piecyka basowego, o którą prosił Tomaszul:



oraz podłoga po remoncie, tu na drugim planie:


i znowu podłoga, tu z kotem Tolą, która postanowiła strzec wejścia:



piątek, 26 listopada 2010

Kot paniczny.

Podczas niedawnego odnawiania pokoju gościnnego, a w zasadzie na sam koniec, podczas meblowania miało miejsce dość zabawne - z perspektywy czasu - zdarzenie, które omal nie doprowadziło mnie do zawału. Otóż nasze koty okazały się być chodzącym zaprzeczeniem wszelkich charakterystyk tych zwierząt. Wszędzie informują, że koty to zwierzaki słabo tolerujące zmiany. Natomiast Falka i Tola znajdowały się w "kotkowym raju", kiedy następowały kolejne zmiany w mieszkaniu. Z entuzjazmem przyjęły opróżnienie pokoju gościnnego - ile tam miejsca do biegania było, a ile dotychczas niedostępnych obszarów do obwąchania... Gratkę stanowiło ustawienie mebli pokojowych w małym pokoju - nowe przeszkody, miejsca do wspinania i kryjówki pomiędzy stosami mebli. Przyjazd paneli podłogowych przyjęły niemal z owacjami, a każda kolejna paczka pojawiająca się w przedpokoju została obsadzona przez dwa koty. Malowanie było świetną okazją do ścigania wałka do malowania po ścianie, tudzież znaczenia tychże śladami łapek a'la Czterej Pancerni... Okrawki z układanych paneli to znowu rewelacyjna zabawka, którą można ścigać po zapylonej i super śliskiej powierzchni nowo ułożonych paneli. Pokój meblowany był z udziałem mrocznych futrzaków, które niemal osobiście na własnych grzbiecikach przynosiły kolejne meble. I przy przenoszeniu kanapy nastąpił wypadek. Wraz z Ojcem, zadowoleni z siebie po przeniesieniu kanapy z małego pokoju (a wymagało to wiele wysiłku, bo przedpokój ciasny, a do tego ma kształt labiryntu Fauna), postawiliśmy ją na środku pokoju gościnnego. Po kilku sekundach rozległ się dźwięk rozpaczliwego drapania. Spojrzeliśmy po sobie i wokół siebie, ale przyczyny nie widać. Nagle nastąpiło olśnienie - w tempie olimpijskim dźwignęliśmy kanapę spod której z równie wielką prędkością wystartowała Falka. Zamarłem na moment i podziękowałem Bogini Ogniska Domowego za to, ze ta kanapa jest na dość wysokich nogach. Szczęśliwie skończyło się tylko na kilkugodzinnym foszku i jednodniowej niechęci do odwiedzania pokoju gościnnego przez Falkę.

środa, 24 listopada 2010

Nieustające źródełko.

Niedawne wybory samorządowe spowodowały, że zwykle pusta skrzynka na listy stała się nieustającym źródełkiem druków bezadresowych. Co tam źródełkiem, prawdziwym gejzerem! Ponieważ wychodzimy z Żabką z założenia, że brak wiadomości to najlepsza wiadomość, czas ten obfitował w frustracje związane z koniecznością opróżniania tego narzędzia walki wyborczej. Wyciąganie regularnej poczty (zwykle rachunków, nie myślcie sobie) spośród tłumu mniej lub bardziej uśmiechniętych twarzy potencjalnych władz miasta, zwykle powodowało u mnie niekontrolowane drganie dolnej powieki. A twarze uśmiechały się spokojnie, informując mnie drukiem rodem z książeczek dla dzieci, że jak postawię krzyżyk przy odpowiednim nazwisku, to niczym zaczarowane zaczną powstawać nowe miejsca pracy, kilometry dróg, chodników, tudzież ścieżek rowerowych, ogłoszony zostanie koniec światowego kryzysu finansowego, a miasto spłynie mlekiem i miodem. Cóż, mam nadzieję, że postawiłem krzyżyki we właściwych miejscach i wkrótce będę pisał do was z polskiego Eldorado, zanurzony w objęciach skórzanego fotela, przed sześćdziesięciocalowym monitorem zawieszonym w samym centrum tysiącmetrowej willi. Tego sobie i innym wyborcom życzę.

Gvalchmei.

Teraz następuje novum - kilka postów jednego dnia. Jest to niejako pokłosie pewnej przerwy w blogowaniu. Zebrała się lista tematów na posty i trzeba to zutylizować, tym bardziej, że blog jakiś taki zaniedbany...
Dziś odpowiem na nurtujące wielu pytanie: "Człowieku, co to za nick?". Jego historia jest raczej banalna. Wiąże się z jedną fascynacją oraz jednym błędem. Na początek muszę przyznać się do fascynacji mitem arturiańskim, a przez to pośrednio mitologią celtycką. Z Celtami i ich wierzeniami spotkałem się w dzieciństwie, kiedy to z zapartym tchem śledziłem losy niejakiego Robin of Sherwood, bohatera serialu telewizyjnego, w którego wcielał się Michael Praed. Pamiętacie? Towarzyszyła mu muzyka zespołu Clannad:


No i właśnie w tym serialu pojawia się bóg łowów Herne. Zwany też Herne Myśliwy (The Hunter). Pojawia się tam też miecz Excalibur, ale okoliczności jego pojawienia nie pamiętam. Wróćmy jednak do Herne'a. Wyglądał tak:


Wyjaśnienie dla nie znających tematu - to ten z rogami. I mała dygresja - ciekawe od kiedy rogi są synonimem zdrady małżeńskiej? W każdym razie zaintrygowało mnie, co to za jeleń (łoś?)? Okazuje się, że jest on niejako pokłosiem gaelickiego (celtyckiego) boga Cernunnosa. I tak się zaczęło. W dużo późniejszym czasie swoją cegiełkę przyłożył Andrzej Sapkowski w "Świat Króla Artura / Maladie". I właśnie tam wyczytałem na temat Gwalchmaia. Był on bardem, podobno znanym, a przede wszystkim bratankiem i towarzyszem króla Artura. No i tyle o fascynacji, a błąd wziął się z mojej słabej pamięci i kiedy po raz pierwszy skorzystałem z tego szlachetnego miana pomyliłem "w" z "v". I tak już zostało. Jest bardziej oryginalnie. Dodam jeszcze, że Gwalchmai czyta się (fonetycznie) Falkmei, a oznacza według różnych źródeł Sokół Bitewny lub Sokół Majowy. Ponieważ miałem szczęście urodzić się w maju, przywiązałem się emocjonalnie do tej drugiej wersji.

I po przerwie.

Po długich i ciężkich bojach pokój, powiedzmy gościnny, uzyskał nową podłogę. Nadludzkim wysiłkiem piszącego te słowa oraz przy współudziale fachowej siły roboczej w osobie Ojca udało się położyć panele podłogowe. Był to z resztą cel główny całego zamieszania. Pobocznie oberwało się także ścianom, które uzyskały dodatkowe powłoki malarskie oraz cel "B", czyli rowek w ścianie w celu ukrycia kabli do telewizora. Po opróżnieniu pokoju z wszelkich sprzętów utrudniających prowadzenie poważnych prac remontowych (czytaj: ze wszystkich sprzętów), z wrodzoną sobie gracją i delikatnością przystąpiłem do kucia ściany. Należy tutaj wyjaśnić, że ściana okazała się być zbudowana z niezwykle opornego betonu. Szczęśliwie ściana była mniej oporna niż "beton" partyjny. Po dwóch godzinach ciężkiego walenia młotem pneumatycznym powstał rów rzeźbiony na miarę Fidiasza. Sąsiedzi mieli przy okazji szansę poskakać przy najszybszym dostępnym rytmie techno. Swoją drogą ciekawe, w jakim rytmie uderza młot? Może 1/256? Potem poszło już gładko: korytko na kable zostało umieszczone w rowie, rów zamurowany i wygładzony, ściany i sufit pomalowane. Prace uległy zawieszeniu z uwagi na brak paneli. Na szczęście tylko na dwa dni. Panele wreszcie przybyły i po pobieżnym zapoznaniu się z instrukcją układania, wraz z Ojcem przystąpiliśmy do pracy. Panele okazały się sporym wyzwaniem. Nie ze względu na trudności w układaniu, ale z uwagi na WZÓR. WZÓR celowo pojawia się w tekście dużymi literami, bo to WZÓR, który ma wszystkie inne pod sobą. Po rozłożeniu dostępnego materiału okazało się, że dysponujemy 21 unikalnymi wzorami na panelach. Z każdego wzoru mieliśmy od dwóch do sześciu paneli. Możecie sobie wyobrazić zestaw epitetów pod adresem producenta, który rozległ się nad stosami paneli. Dzięki zmyślnej sztuczce (której nie zdradzę, bo za mądrzy będziecie) udało się skomponować całkiem zgrabną podłogę. Całości blasku dodało ustawienie mebli. Dość powiedzieć, że lifting pokoju można uznać za sukces. Teraz czekamy na dywanik. Kiedy tylko się pojawi, na blog trafią fotki.

wtorek, 9 listopada 2010

Przerwa techniczna.

A już miało być tak dobrze! A tyle sobie obiecywałem! Ale jak mawia stare przysłowie "biednemu zawsze wiatr w oczy". Dlatego mimo szczerych chęci regularnego pisywania bloga (blogu? czy jak to tam się pisze) świat sprzysiągł się, aby mi w tym przeszkodzić. W domu dzisiaj w godzinach popołudniowych rozpocznie się remontowa kampania listopadowa. Główne natarcie rozwinie się z kierunku północnego, gdzie jednostki stacjonujące na rubieży Kuchnia - Przedpokój - Łazienka, rozpoczną swój marsz triumfalny na pokój gościnny. Kapitulacja wroga nastąpi po dotarciu głównych sił na Wzgórze Balkonowe. Spodziewane są liczne ofiary w ludności cywilnej. Prawdopodobnie ofensywa odbije się na zdrowiu Mrocznych Futrzaków. Oczywiście jako glównodowodzący będę dbał o przestrzeganie Konwencji genewskiej. Główne punkty strategiczne zdobywane będą w poszczególnych dniach. I tak: Ściana Zachodnia powinna skapitulować w środę. W czwartek białą flagę wywiesi pierwsza część Farbowa Wiaderkowego. W piątek przeprowadzony zostanie huraganowy ostrzał artyleryjski, co zmiękczy ostatnich obrońców Farbowa, w wyniku czego powinno upaść w całości. W sobotę przeprowadzona zostanie inwentaryzacja zdobyczy i strat. Od niedzieli planowane jest okopanie się na pozycjach i oczekiwanie na posiłki wprost z sklepu budowlanego. W bliżej nieokreślony dzień przyszłego tygodnia, po dotarciu posiłków, głównodowodzący (czyli ja) wsparty praktyczną znajomością pola bitwy starego wiarusa (mego Ojca) przeprowadzi ostateczny szturm na Podłogowo Dolne. W miarę możliwości postaram się relacjonować przebieg kolejnych starć. Trzeba jednak pamiętać, że na wojnie łączność często szwankuje, więc i informacje będą mocno nieregularne. Z żołnierskim pozdrowieniem "...ołem ...telu ...enerale".

poniedziałek, 8 listopada 2010

Wiejskie klimaty.

W sobotę, wczesnym porankiem, nasz wierny Sportowy Miś użyczył nam swojej mocy w celu przemieszczenia się w wiejski krajobraz obecnej ojcowizny mojej Żabki. Ale nie uprzedzajmy faktów... W piątek popołudniu Miś został pozbawiony letnich japonek, na rzecz bardziej stosownych do nadchodzącej pory roku gumofilców. Miś przyjął zmianę wzorem wszystkich niedźwiadków z bambusowego gaju ze stoickim spokojem. Ja, jako jego woźnica odczułem poprawę komfortu, związaną z pogrubieniem podeszw względem cholewki. W tym samym czasie Żabka zafundowała mi ulubione żarło na wynos - pizzę. Wie dziewczyna, czym zmiękczyć moje serce. Dokonałem także rezerwacji stolika w zaprzyjaźnionej knajpce w związku z zbliżającym się świętem branżowym. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku spożyłem wyżej wymieniony posiłek i udałem się na spoczynek. Koniec dygresji. Miś w trasie dokonał cudu w zakresie ilości spożytego soku z bambusa na kilometr. Niepomiernie mnie to ucieszyło, a tak dobrze rozpoczęty dzień nie mógł już okazać się z gruntu zły. Jego resztę spędziłem na drobnych pracach konserwatorskich ojcowizny oraz drzemce. To ostatnie wyniknęło z mojego niedostosowania do niedawnej zmiany czasu. Niedziela w wiejskich klimatach oznacza całkowite nic nierobienie. Lokalna ludność pozostająca pod wpływem tutejszego faceta w czerni brzydzi się wszelką pracą w dzień święty. Tudzież skłonna jest wytykać podejmowanie takowej przez innych. Ze względu na opady atmosferyczne pozostała telewizja, jedzenie, spanie itp. Powrót po zmroku nie był łatwy. Zdecydowaliśmy się na skorzystanie z pobliskiej autostrady płatnej. Po raz kolejny uświadomiony zostałem o tym, że polscy kierowcy traktują przepisy ruchu drogowego w ogóle, a ograniczenia prędkości w szczególności jako drobną sugestię ze strony Ustawodawcy. Udało się nam jednak szczęśliwie dotrzeć w domowe pielesze. I po weekendzie...

czwartek, 4 listopada 2010

O takiej chwili. * Będę miał stajla.

Dziś wyjątkowo pod dwoma tytułami. A może nie wyjątkowo? To się dopiero okaże.
W ciągu każdego dnia występuje taki moment, że choćby nie wiem jak się spinać, to i tak niczego konstruktywnego się nie zrobi. Zadziwiające jest to, że nigdy nie wiadomo kiedy uderzy. U mnie w pracy zaczyna się od niewinnego dialogu:
- Pijemy coś? - pyta jedna z moich współpracowniczek.
- Jasne. A co? - tradycyjnie odpowiadam pytaniem na pytanie.
- Jakąś herbatkę? Czas na zasłużony brejk. - słyszę w odpowiedzi.
Jakieś osiem do dziesięciu minut później pada sakramentalne pytanie:
- Idziemy do domu?
Czasami zjawisko występuje już o godzinie 10:00 co dodatkowo potęguje frustrację / uczucie rozbawienia (w zależności od nastroju).

Okazuje się, że pisarstwo - nawet internetowe - to takie samo rzemiosło, jak każde inne. Tak jak w każdej dziedzinie trzeba trenować warsztat i wyrabiać swój niepowtarzalny styl. Podobno nawet dysponując co najmniej słabymi umiejętnościami pisarskimi można wyćwiczyć sobie ten styl. W takim razie ja, niczym Małysz, szybuję poprzez zawiłości swoich myśli, starając się je wyprostować, wygładzić i zamienić w stylowe słowo pisane. Tak na przynajmniej pięć razy 18,5. Mam nadzieję, że z czasem mój własny styl się wyklaruje, bo na chwilę obecną z przerażeniem obserwuję liczne wpływy zewnętrzne. Ci wszyscy pisarze mają zaj*biście silną psychikę, żeby nie poddawać się wpływom z zewnątrz. Dzisiejszy wpis kończę mocnym postanowieniem: BĘDĘ MIAŁ SWOJEGO STAJLA!

środa, 3 listopada 2010

Skrótowce.

Wczoraj, wraz z moją nieco szaloną kuzynką opracowaliśmy zalążek niesamowitego systemu skracającego nazwy świąt wszelakich. Na pierwszy ogień poszły
BN - Święta Bożego Narodzenia
WN - Święta Wielkanocne
3K - Święto Trzech Króli
3M - Święto Konstytucji 3-go Maja
1M - Święto Pracy
BC - Boże Ciało
NR - Nowy Rok
ZS - Zesłanie Ducha Świętego (Zielone Świątki)
WP - Święto Wojska Polskiego
WŚ - Wszystkich Świętych
ŚN - Święto Niepodległości.
Można zgłaszać dalsze propozycje. Skrót jednak powinien być dwuliterowy (cyfrowy), nie powielający dotychczas istniejących. Miłej zabawy.

wtorek, 2 listopada 2010

Bass Groove.

Z lektury wcześniejszych postów łatwo mogłeś, drogi czytelniku, wywnioskować, że aktualnie jestem na etapie spełniania marzeń z dzieciństwa. Błogie czasy braku świadomości problemów tego świata sprzyjały rodzeniu się w moim nieco pokręconym umyśle różnych idei. Około 90% z nich mieściło się w przedziale "Niewykonalne". Pozostałe, jako osobnik podobno dojrzały, dysponujący - przynajmniej chwilowo - własnym dochodem, staram się w mniejszym lub większym stopniu spełnić. Z dokonanych można wymienić np. zakup porządnego roweru, a swego czasu także porządnego komputera, który się nawiasem mówiąc nieco zestarzał. W rowerze pozostały może z trzy inwestycje do ideału. Co do komputera, to narazie jestem na etapie przekonywania Żabki o konieczności nabycia laptopa dla niej. Większych inwestycji w komputer nie przewiduję, bo pochłonęły by pewnie fortunę. Pozostanę na ten moment przy inwestycjach w bezprzewodowość. Na pierwszy ogień poszedł pad (gra w fotelu - bezcenna), na drugi pójdzie mysz. Klawiatura poczeka na fajniejsze modele wireless. Nie o tym jednak chciałem pisać. Po latach poświęconych technice (technikum) i humanistyce (studia) przyszła w końcu pora na sztukę. Przez małe esz. Jakieś dwa lata temu, w okresie głębokiej depresji, połączonej z chwilową kontestacją dotychczasowego stylu życia, postanowiłem nauczyć się grać na gitarze basowej. Uprzedzam wszelkie pytania. Gitara, bo to najbardziej cool instrument, a basowa bo uwielbiam instrumenty rytmiczne, niskie tony i - co nie pozostaje bez znaczenia - w podstawowej wersji ma tylko cztery struny. Łapiąc sprzyjający wiatr zmian udało mi się w końcu kupić piecyk basowy. Niewielkie combo o szokującej mocy wyjściowej 15W. Wystarczy, aby ogłuszyć sąsiadów rytmicznym fałszem, naśladującym temat "Mission Impossible". Z resztą docelowo z comba pozostanie jedynie obudowa, bo flaki się wymieni. Przeprowadzilem już wstępne rozmowy z Tomaszulem na temat konstrukcji wzmacniacza basowego DIY, ale narazie chłopak nie wierzy w siebie... Pierwszy krok do mojej międzynarodowej kariery jako gwiazda rocka został zatem poczyniony. Drugim będzie nabycie gitary i innych parafenaliów przemysłu muzycznego (taktometr, stroik, kable, stojak na gitarę). Ponieważ na instrumentach narazie znam się jak kot na kwaśnym mleku, udałem się do lokalnego Mistrza basowego z następującym zapytaniem: "O, Mistrzu, powiecże mnie niegodnemu, ile kosztuje zacny instrument dla bardzo początkującego basisty?". On potarł w zadumie czoło i rzekł: "Zaprawdę powiadam Ci, mój młody padawanie, że za półtorej paczki coś w miarę przyzwoitego się znajdzie.". Ja mu na to: "Chybaś z byka zleciał! Znaczy zbyt ubogi żem, Mistrzu, na takie kwoty...". A on: "Masz tu adres sklepu zacnego, powołaj się na mnie, a rabat dostaniesz.". I to wszystko. Żadnych porad, konkretów, nic. Nieco rozczarowany złapałem karteczkę z adresem i... Do tej pory z nią łażę. Poważnie jednak liczę, że do końca tego roku będę już brzdękał na gitarze. Za ułamek proponowanej ceny. Na koniec nagie zdjęcia piecyka.

TU BĘDĄ ZDJĘCIA ;)