piątek, 30 lipca 2010

Porannik.

Dziś porannie, bo już odczuwam skutki depresji, na co składają się pogoda (leje jak z cebra i jest ciemno), pierwsze symptomy bólu mojej głowy i skutki wydarzeń kilku minionych dni. Stwierdziłem więc, że im dalej w las tym może być tylko gorzej i bardziej depresyjnie, a przecież smutów nikt czytać nie chce.
Dziś chwilę porozprawiam o wycieczkach rowerowych. Jest to mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu poza domem. Taka wycieczka dostarcza nie tylko tlenu do steranego organizmu, zwłaszcza jeśli ktoś pracuje za biurkiem, ale też konserwuje "tężyznę fizyczną" i pozwala podziwiać piękno okolicy. No, z tym pięknem bywa różnie, ale z siodełka roweru widać zdecydowanie więcej niż zza szyby pędzącego samochodu czy pociągu. Sama jazda sprzyja baczniejszemu przyglądaniu się okolicy. Co zauważyłem, często to co zauważamy jest zależne od nastroju i towarzystwa. Wycieczki rowerowe w moim przypadku dzielą się na 3 typy i jeden przymiotnik:

  • prawdziwe kolarstwo górskie - jedno- lub kilkudniowa wycieczka z rowerem w niższe lub wyższe góry, ostatnio niestety nieczęsto przeze mnie uprawiane ze względu na różne ograniczenia (albo nie ma z kim, albo nie ma czasu, albo nie ma za co). Podczas najbliższego urlopu postaram się zorganizować przynajmniej jedną taką wycieczkę.

  • 30 km - standardowy w moim wykonaniu dystans popołudniowej wycieczki, bo na mniej nie warto wyciągać roweru. Obecnie najczęstsza z moich form kontaktu z rowerem. Pozwala miło spędzić czas, jednocześnie nie zajmując go zbyt wiele w często napiętym harmonogramie dnia.

  • long range - wycieczki 100 km +, ostatnio bardzo, bardzo rzadkie. Zwykle odbywam je w towarzystwie zaprawionej w bojach rowerowych ekipie, która nie jeden tysiąc kilometrów na koło nawinęła. Zwykle odbywa się to w sposób spontaniczny, wyznaczany jest termin wycieczki i jej cel, od którego odległość zwykle nie przekracza 80 km w obie strony. Jednak już podczas samej jazdy następuje lawina pomysłów pod wspólnym hasłem "to pojedźmy jeszcze tam!", a dystans nieubłaganie rośnie. Szczęście jest kiedy kończy się w sumie na 120 km, a to już w przypadku braku formy lub zmęczenia oznacza, że kolejny dzień zostanie niechybnie wycięty z życiorysu. Dystans jeszcze większy oznacza radość z każdej, nawet najkrótszej przerwy i szczęście, kiedy kolega (z naciskiem na kolega) złapie gumę - bo to dłuższa przerwa :).

  • śladami "Carmageddonu" - może to być każda z powyżej wspomnianych wycieczek, charakteryzuje się jednak dużym procentowym udziałem dróg asfaltowych, a towarzysze maja skłonność do zauważania głównie zwierząt poległych w starciu z samochodami. 
Z informacji rowerowych muszę jeszcze nadmienić, że w roku bieżącym udało mi się całkowicie wyeliminować osprzęt Shimano w moim rączym rumaku. Jego dotychczasowe miejsce zajęła firma S.R.A.M. i jej oboczności. Jako przypomnienie koszmarów które dzięki tej firmie przeżyłem podczas niektórych wypraw, pozostały mu buty SPD właśnie Shimano, które o dziwo świetnie mi służą.

2 komentarze:

  1. Na ból głowy dobrze robi tableta do ustnie i mrożonka na czoło..
    Jeśli chodzi o rower, drodzy czytelnicy, na tym punkcie to On ma hopla..no bez dwóch zdań:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Znalazłem jakąś starą fotkę :)
    [img]http://static0.blip.pl/user_generated/update_pictures/1201492.jpg[/img]

    OdpowiedzUsuń